Kolejne Święto Edukacji Narodowej, kolejny popularny dzień nauczyciela, w którym odbywają się uroczyste akademie, rady pedagogiczne i ogólnie klimat jest mocno podniosły. Przekazywane są drobne dowody wdzięczności i uznania, kwiaty, słodycze, ale również moc ciepłych słów.

Mówimy bardzo często o szkole, jakby była ona osobą. Personifikujemy instytucję, która sama w sobie jest bezduszna, dopóki nie wypełnią ją dusze nauczycieli, uczniów, rodziców, pracowników obsługi i wszystkich tych, którzy w szkole przebywają i mają na nią choćby minimalny wpływ. Nie można mówić o bezduszności szkoły, bo to wymówki dla ludzkiej bezduszności. Nie można mówić, że to szkoła jest czemuś winna albo że to szkoła odniosła jakiś sukces w oderwaniu od konkretnych osób, którzy tworzą jej wspólnotę.

Mam takie wrażenie, że to słowo – wspólnota – jest dziś obśmiewane, wydaje się być anachroniczne, bo dziś modniejsze są słowa kolektyw, kooperacja, team, a ta wspólnota kojarzy się z jakąś transcendencją, z czymś metafizycznym i ponadmaterialnym, a to dziś jest niepopularne, przynajmniej gdzieniegdzie. Ja będę jednak bronił tej wspólnoty jako pewnej grupy, która dzieli wartości, cele, ale również partycypuje we wspólnych sukcesach i porażkach. Często mówi się, że sukces ma wielu ojców, a porażka najczęściej jest sierotą i tak niestety jest, chociaż w prawdziwej wspólnocie być tak nie powinno, bo tutaj każdy powinien być odpowiedzialny.

No właśnie, odpowiedzialność to kolejny element budowania szkolnej wspólnoty. Nie chodzi mi tu bynajmniej o budowę jej w oparciu o przepisy, o procedury, o odpowiedzialność w technokraktycznym ujęciu, ale o oglądanie się na siebie, o dopełnianie tego, czego inny nie dopełnił i o patrzenie w tym samym kierunku, o zorientowaniu na cel, ale nie ten krótkotrwały, nie na wynikach, ale na ten dalszy – zbudowania w środowisku lokalnym takiej przestrzeni i wspólnoty właśnie, która będzie rezonowała, która będzie wyznaczała standardy intelektualne, etyczne i kulturalne, w której będzie kipiało od dyskusji i pomysłów.

Taka jest moja wymarzona szkoła. Szkoła, w której nauczyciel jest niewymuszonym mistrzem, a uczeń nie czuje przymusu przychodzenia na jego zajęcia i spędzania z nim czasu. W końcu jest to szkoła, która pochyla się nad każdym, nie tylko uczniem, ale i nauczycielem, i każdym członkiem tej wspólnoty, który znajdzie się w jakiejkolwiek potrzebie.

I nie chodzi tu teraz o to, żeby szkołę zamienić w instytucję pomocową, w której powstanie jakaś utopia, to jest niemożliwe, ale jeśli chcemy prawdziwego postępu, to musimy szukać tych zasobów w sobie, musimy być uważni na siebie, na swoje granice, na rozwijanie swojego potencjału, ale również (a może przede wszystkim) na te same cechy u innych, szczególnie u uczniów. Nie powinniśmy zapominać również o naszych koleżankach i kolegach, którzy bardzo często balansują na granicy wypalenia zawodowego, na granicy marazmu, a często i depresji.

Jak często nasze relacje w pokojach nauczycielskich pełne są docinek, plotek i szemrania. Mam wrażenie, że często potrafimy utopić innych w szklance wody. W imię czego? Myślę, że sami nie mamy na to dobrej odpowiedzi. Może to wynikać z zazdrości, z chęci kompensacji swoich niedoskonałości i kompleksów, a czasami z cynizmu i dla żartu. Taka atmosfera nie sprzyja budowaniu wspólnoty. Musimy pamiętać, że więcej uczymy przez przykład niż przez słowa. Młodzież, widząc niesnaski i spory wśród kadry, będzie odbierała je jako wzory komunikacji dorosłych, a przecież nie o to nam chodzi.

Dobrze, że ten problem – problem relacji – jest coraz bardziej obecny w dyskursie pedagogicznym. Wielkie zasługi ma na tym polu chociażby Natalia Boszczyk i jej Szkoła Dobrej Relacji, która wyznacza dobre standardy w pracy nad sobą i nad relacjami.

Świętując powstanie Komisji Edukacji Narodowej, instytucji nieświętej i niedoskonałej, pamiętajmy o tym, że sami tacy jesteśmy, że upadamy i upadać będziemy, ale nigdy nie wolno nam przestać powstawać, czego sobie i wam życzę!