Kultura nauczania w polskiej szkole jest na dość niskim poziomie. Głównie ze względu na źle przygotowaną podstawę programową, a w zasadzie można powiedzieć, że w ogóle przez jej istnienie. Podstawa jest fundamentem podręczników, a podręczniki w ogromnej większości szkół są wyznacznikiem rytmu pracy z daną klasą i jednocześnie mocno ograniczają kreatywność nauczyciela i uczniów. Cała odpowiedzialność za proces nauczania zostaje zrzucona w tym systemie na nauczyciela, a więc mamy do czynienia z klasycznym modelem edukacyjnym, który streszcza się w tej słynnej maksymie Marii Konopnickiej „pójdź dziecię, ja cię uczyć każę”. I jakkolwiek te pozytywistyczne założenia pracy u podstaw były słuszne w epoce jeszcze dość powszechnego analfabetyzmu, tak teraz, gdy dość szybko nabywamy umiejętności posługiwania się pismem, wydają się być niewystarczające, a może nawet przyhamowujące nasz rozwój.

Co się zmieniło przez te sto z okładem lat? Bo na pewno nie natura człowieka. Zmienił się świat, zmieniły się relacje, które nas łączą i dzielą. Zmienił się obieg informacji, a ich ilość jest często nie do przełknięcia przez przeciętnego człowieka. W takim świecie przychodzi nam dziś żyć. Codzienność jest wyborem tego, co przyswoimy, a co zignorujemy. To pogoń za..., no właśnie, za czym? Za sukcesem? Za splendorem? Za wiedzą? Ciężko to określić, ale wszyscy bierzemy w niej udział, czy tego chcemy, czy nie. I teraz pojawia się pytanie, jaka powinna być szkoła epoki pogoni, epoki informacyjnego tsunami.

Czy nadal powinna nam serwować dokładnie odmierzone porcje wiedzy, upakowane na stronach aktualizowanych co kilka lat podręczników, które wynikają z jeszcze rzadziej aktualizowanych podstaw programowych? Czy może powinna prowokować nas do samodzielnego poszukiwania tej wiedzy pod kierunkiem mistrza, lidera – nauczyciela? Myślę, że znajdą się zwolennicy obu tych podejść, bo różnie się zapatrujemy na rzeczywistość. Niektórzy uważają, że stare, dobre metody, które wbijają się niczym kotwica w dno wzburzonego morza współczesności, są gwarancją dobrego przygotowania do zejścia na ląd dorosłości. Inni z kolei uważają, że nowoczesne podejście, podniesienie tej kotwicy konserwatyzmu spowoduje, że dorosłość zacznie się właśnie w szkole, w kontrolowanych przez oficera pokładowego – nauczyciela warunkach.

Ja uważam, że możliwe jest połączenie obu podejść. A więc kluczem jest moment, w którym należałoby podnieść tę kotwicę, chociaż chyba im wcześniej, tym lepiej. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w edukacji na poziomie szkoły podstawowej, natomiast widzę, że w obecnie odchodzącym do lamusa systemie trzyletniego ogólniaka sprowadzono szkołę, niegdyś obdarzoną niezwykłą estymą i szacunkiem, do poziomu trzyletnich (a w zasadzie dwuletnich, bo pierwsza klasa to była dogrywka do gimnazjum) kursów przedmaturalnych.

A sama matura – ta odchodząca w roku 2022 – krytykowana za zbyt niskie wymagania, za dojście do poziomu, przy którym da się ją zdać (na minimum 30%) przy minimalnym wysiłku, stała się jedyną przepustką na studia wyższe. I bardzo dobrze, bo egzamin państwowy, ten sam dla wszystkich absolwentów szkół średnich, jest jedynym możliwym i zobiektywizowanym kryterium, które można traktować jako przepustkę do dalszej edukacji. Matura, która była wcześniej sprawdzana przez nauczycieli w szkole, takiego obiektywizmu nie dawała. Konieczne były dodatkowe egzaminy na studia.

A co z maturą 2023? Wydaje się, że opublikowane niedawno (2 lata za późno) informatory wskazują na to, że te zarzuty, które były stawiane dotychczasowemu egzaminowi dojrzałości zostaną wyeliminowane, a sam egzamin stanie się trudniejszy, a co za tym idzie – bardziej wymagający. Jestem wielkim zwolennikiem podnoszenia wymagań maturalnych przy jednoczesnym założeniu braku dodatkowych egzaminów na studia. Dotychczasowe wymagania, o czym już pisałem, były stanowczo za niskie. Podstawowym błędem był brak progu zdawalności na maturze rozszerzonej z przedmiotu dodatkowego. Od 2023 roku będzie on wynosił 30%. Być może trochę za mało, ale jeśli popatrzymy na poziom wymagań maturalnych, które bardzo wzrosły, to nie jest to już aż tak mocny zarzut do nowej matury.

Największym zarzutem jest natomiast czas publikacji tych informatorów w momencie, gdy pierwsi abiturienci in spe nowego egzaminu mają już za sobą prawie dwa lata przygotowań. Ktoś może powiedzieć, że jest jeszcze klasa trzecia i czwarta. Fakt, ale nieuczciwe względem tego rocznika jest informowanie o znacznie zwiększonych wymaganiach nie na początku cyklu, ale w jego połowie.

Informatory powinny być gotowe we wrześniu 2019 roku, kiedy startowało czteroletnie liceum. Wprawdzie dużo mówiło się o tym, że wymagania będą zwiększone, a same egzaminy głęboko zreformowane. Najbardziej widać to w liście lektur z języka polskiego. Do tej pory tak zwanych lektur z gwiazdką było 6, a po reformie na poziomie podstawowym obowiązkowych tekstów jest 41, a na rozszerzeniu dodatkowych 28. Co jest wspaniałą informacją, która może przyczynić się do wzrostu ogólnej wiedzy, erudycji i poszerzyć horyzonty młodzieży, ale czy obecni drugoklasiści będą w stanie to nadrobić?

Pewnie w niektórych szkołach tak, w niektórych nie. Wieszczę wzrost popularności bryków i korepetycji. A można było przygotować tę reformę lepiej. Jest to jednak płacz nad rozlanym mlekiem. Walec reformy jedzie dalej, a jego operator (często się zmieniający) nie patrzy na to, kto mu pod koła wchodzi i jakie ofiary zostawia na szlaku. Sukces wymaga poświęceń, szkoda, że uczniów.

Jestem przekonany, że przed naszą szkołą, szczególnie średnią, jest dobra perspektywa, zupełnie już abstrahując od tych gorzkich refleksji powyżej. Poziom wymagań wymusi na nauczycielach, ale też na uczniach i rodzicach głębszy namysł nad podejściem do edukacji. Ci pierwsi będą zmuszeni poszukać nowych metod, bo w pożółkłych kajetach z czasów studiów czy pierwszych doświadczeń nauczycielskich nie znajdą gotowych scenariuszy do nowej podstawy. Uczniowie i rodzice natomiast pewnie lepiej przemyślą, czy liceum to miejsce dla nich i czy są gotowi na dużo większy wysiłek niż ich poprzednicy. Może się to okazać motywujące wyzwanie.

W ogóle ten moment w dziejach naszej edukacji – burzliwych dziejach – jest dobry, żeby rozpocząć głośną dyskusję na temat przejścia z kultury nauczania do kultury uczenia się. Żeby nauczyciel nie musiał spalać się pod tablicą, denerwując się, że lektura nieprzeczytana, że praca nieodrobiona, ale żeby mógł stać się liderem zmiany, który wydobędzie z ucznia jego pokłady ciekawości świata. Utopia? Być może, ale czy nie warto chociaż spróbować?

Szkoła może stać się bardziej miejscem, w którym się uprawia edukację, a nie tartakiem, który przycina wszystkich jednym wzorem, na jedną długość. Nauczyciel może stać się ogrodnikiem, a nie pilarzem. I nie potrzeba do tego wielkich reform formalnych, przestawiania ławek, montowania huśtawek w szkole i przemodelowania przestrzeni szkolnej. Trzeba zacząć od dania nauczycielowi możliwości zarażania uczniów pasją, którą ma w sobie. Bo przecież nikt nie zostaje nauczycielem fizyki, geografii, historii, polskiego i innych przedmiotów, nie lubiąc ich. Prawda?

Jest oczywiście wiele dróg do tego celu, metod, które już są stosowane. Próbują to robić budzące się szkoły. W innych miejscach wdrażana jest metoda tutoringu edukacyjnego. Jeszcze gdzie indziej odchodzi się od klasycznych przedmiotów na rzecz ścieżek edukacyjnych (ale tylko w niepublicznych placówkach). Wszystko i tak zweryfikuje egzamin maturalny, który zobiektywizowany i niezależny od szkół powinien być jedynym wyznacznikiem sukcesu edukacyjnego w zakresie edukacji formalnej. Metody osiągania tego sukcesu powinny być krojone na miarę konkretnych uczniów, nauczycieli i szkół.

Czy Polskę stać na taką autonomię w edukacji?