Wielokrotnie pisałem o zasadzkach, które niesie ze sobą jakakolwiek władza w szkole. I to bez różnicy, czy jest to władza dyrektora, władza nauczycieli, czy nawet te elementy władzy nad uczniami, nad okolicznościami w szkole, które mają pozostali pracownicy szkoły, a czasami nawet sami uczniowie. Kiedyś ktoś powiedział, że każda władza deprawuje. To jest dość mocno zgrany bon mot, który robi chyba więcej złego niż dobrego. Wiadomo, populizm jest chwytliwy, a jeśli chcemy w kogoś uderzyć, to najlepiej w tego, kto ma władzę, bo czegoś nie zrobił albo zrobił nie tak, jak byśmy sobie to wyobrażali i tak dalej. Uderzanie we władzę jest dość wygodne, bo pozbawia nas (oczywiście przed własnymi sumieniami) konieczności wzięcia odpowiedzialności za swoje życie, za podjęte decyzje i wykonane działania. Nie zgadzam się, że każda władza deprawuje, choć rzeczywiście pokusa chodzenia na skróty rośnie pewnie wraz z danym zakresem władzy. Ale to ostatecznie od nas samych zależy, jaką drogą pójdziemy i jaki styl zarządzania, a więc wykonywania władzy przyjmiemy. To od kształtu naszych sumień będzie zależało to, jakich metod będziemy używać.

Władza w szkole wiąże się z wieloma pokusami, bo panuje w tym obszarze dość duże przeświadczenie o tym, że w sumie wolno wszystko, a statutowe zapisy mogą być dowolnie interpretowane bądź nawet formułowane bez kontaktu z aktami prawa wyższego rzędu. Tłumaczone jest to często tym, że zawsze tak było, że statut jest kluczowy, że jest ważniejszy niż konstytucja i ustawy. Oczywiście nie jest, ale przez wiele dziesięcioleci szkoła stała się takim równoległym wszechświatem prawnym, gdzie troską o „dobro ucznia” i „dobro szkoły” usprawiedliwiało się nawet największe prawne bzdury, a najwięcej ich w kwestiach oceniania i uprawnień uczniów, szczególnie tych pełnoletnich. Nie będę tu jednak dzisiaj wchodził w szczegóły i podawał przykładów. Chodzi mi o coś innego, o to mianowicie, że poczuliśmy się w szkołach z naszą władzą tak mocno, że stworzyliśmy sobie takie oazy prawne, aby nam było wygodnie, aby było, jak było, aby nie dopuścić do zmniejszania autorytetu szkoły.

I nie chodzi o to, że uważam, że wynika to ze złej woli i jakiegoś cynizmu, bo najczęściej tak nie jest. Częściej wynika to właśnie z tradycji, ale i z poczucia odpowiedzialności, pojętej jako misja ratowania tego, co się na naszych oczach wali, a więc bezkrytycznego wpatrywania się przez młodzież w autorytety starszych pokoleń, bo to już minęło i nie wróci. Poziom świadomości prawnej i obywatelskiej dojrzałości młodych ludzi jest dużo wyższy niż kilkanaście lat temu, a poziom autorytetu nauczycieli, a chyba w ogóle pokolenia rodziców i dziadków bardzo spadł, z wielu różnych przyczyn.

Myślę, że czeka nas dyskusja o władzy w szkole, o granicach i o tym, jak skutecznie oddziaływać na młode pokolenie, angażując je w mądre współzarządzanie, uczenie brania odpowiedzialności za otoczenie, edukację ku wartościom i w wartościach. Uważam, że nie da się tego skutecznie przeprowadzić, jeśli my sami nie będziemy kierować się ku wartościom (zdefiniowanych w danej społeczności) i nie będziemy w nich żyć. To są oczywiście dość górnolotne stwierdzenia, ale tak po prostu musi być dla skutecznego wychowania i nauczania. Nie da się tego robić bez zaangażowania własnego systemu wartości, bez wejścia w to w odłączeniu od własnej aksjologii. Nie będzie w tym prawdy, a co za tym idzie, będzie to fałszem.

Z drugie strony jest też tak, że prawdziwa władza nie może zarządzać z wysokości, w poczuciu odłączenia od przedmiotu zarządzania, bo zawsze będzie to w mniejszym lub większym stopniu autorytaryzm. Prawdziwym i skutecznym, moim zdaniem, paradygmatem władzy będzie postawa służby, ale nie rozumianej jako służalczość i uległość, ale poświęcanie (dobrowolne i niewymuszone, wynikające z decyzji) siebie dla innych i szanowanie poświęcenia innych dla nas. To, że dostaliśmy jakieś uprawnienia, ma nas właśnie uprawniać, ale nie wywyższać, a za każdą władzą i każdym uprawnieniem idzie zwiększona odpowiedzialność, która jest najważniejszym wyznacznikiem dojrzałości człowieka, oczywiście moim zdaniem.

Myślę też, że władza nie może być celem samym w sobie, czymś, czego będziemy zazdrośnie strzec i nie dopuszczać do niej innych. Władzę raz się ma, a innym razem się ją traci. Prawdziwa dojrzałość jest wtedy, kiedy traktujemy władzę i rządzenie jak wszystko inne w życiu, a nie robimy z nich totemów i fetyszy, bo to bardzo szybko staje się dla młodych ludzi czytelne i buduje mur nieufności między nimi a nami.

Bardzo dziękuję Natalii Boszczyk i jej „Szkole Dobrej Relacji” za inspirację do refleksji o władzy.