O WYCHOWAWCZEJ ROLI SZKOŁY

Szkoła, jaka jest, każdy widzi: ściany, dach, okna i drzwi. Ale przecież gdy mówimy o szkole, mamy na myśli o wiele więcej. Uczniowie widzą szkołę głównie przez pryzmat przymusu, ogromu nauki, ciągłego sprawdzania wiedzy za pomocą klasówek, sprawdzianów i odpytywania. Trzeba jednak przyznać, że z czasem ta perspektywa się zmienia. Dorosłym już ludziom wracają we wspomnieniach twarze koleżanek i kolegów ze szkolnej ławy i lubianych, a także tych mniej lubianych, nauczycieli. Przypominają się ciekawe historie, wycieczki, spotkania, szczególne miejsca oraz zwyczaje. I okazuje się, że pamiętamy zupełnie coś innego niż ciągłe uczenie się lub odrabianie lekcji. No dobrze, wiemy już, czym szkoła jest. A teraz warto zadać pytanie: „czym szkoła nie jest?”. A może bardziej: „czym nie powinna być?”.

Na pewno nie powinna być jedynym miejscem, gdzie dziecko czuje się bezpiecznie. Jeśli tak jest, to jak straszna musi być sytuacja w domu ucznia? Jeżeli woli on przebywać w murach szkoły, specjalnie przyjeżdża lub przychodzi wcześniej i zostaje na wszystkich zajęciach dodatkowych, byle tylko nie wrócić za szybko do domu, to mamy do czynienia z jakimś strasznym wypaczeniem jego rzeczywistości. Szkoła nie jest drugim domem, a tym bardziej nie może być „jedynym” domem. Nigdy bowiem nie zastąpi ciepła rodzinnego, atmosfery całkowitej akceptacji i wsparcia na każdym zakręcie życia. A jednak… Często bywa tak, że nauczyciel widzi u konkretnego dziecka potrzeby, które niezaspokojone w domu, szukają ujścia w szkole. Są tacy uczniowie, którzy zostają po lekcji, chociaż inny wyszli, zawsze mają jakieś dodatkowe pytania, chcą coś opowiedzieć, podzielić się jakąś radością, sukcesem. Odprowadzają oni nauczyciela pod sam pokój nauczycielski, aby zbyt szybko nie zakończyć rozmowy. Wiedzą, że w domu nikt ich nie wysłucha, nikt się nimi nie zainteresuje. Są też inni, którzy nic nie powiedzą, będą udawać, że wszystko gra, zarówno przed nauczycielem, jak i przed resztą klasy. Może uważają, że tak musi być, że właśnie w taki sposób funkcjonują rodziny. A może to jest ich sposób, aby zapomnieć o tym, co czeka ich po powrocie ze szkoły. 

Szkoła nie jest instytucją wychowawczą. Tak, poza edukacją ma również w swoich zadaniach statutowych takie, które określa się jako wychowawcze. Wychowawcy opracowują plan profilaktyczno-wychowawczy dla danej klasy, a w planie lekcji znajdziemy taki „przedmiot” jak: godzina wychowawcza. Działania podejmowane przez nauczycieli i pedagogów nie mogą jednak zastąpić tych, które leżą po stronie rodziców – są jedynie działaniami wspierającymi, wzmacniającymi to, co powinno się odbywać w domu. I nie wiem, czy jest to spowodowane nowymi trendami i niewłaściwą ich interpretacją, czy całkowitą ignorancją rodziców w temacie wychowania dzieci. Problem zaczyna się często już w najmłodszych latach. Rodzice, przyprowadzając dzieci do przedszkola, rozkładają bezradnie ręce i tłumaczą, że inaczej się nie dało… nie dało się dziecka ubrać odpowiednio do pogody, bo się uparło i tupało nogami… nie dało się odłożyć sterty zabawek, bo krzyczało, że bez nich nie wyjdzie z domu …

Rozumiem te poranne sytuacje bardzo dobrze. Gdy czas nagli, wszyscy się spieszą i nie mogą spóźnić do pracy, brakuje siły psychicznej i cierpliwości, aby się dogadywać i łagodnie, ale stanowczo tłumaczyć zasady. A jednak trzeba stwierdzić jasno: to rodzice są dorośli i to oni muszą być odpowiedzialni. Wychowanie nie dzieje się tylko w tej jednej konkretnej sytuacji. Wychowanie to jest dynamiczny proces, który wymaga obecności i aktywnej postawy wobec szeregu zachowań. Jeżeli w domu nie ma postawionych wyraźnie granic, klarownych zasad i wpojonego szacunku do drugiego człowieka, żadna szkoła tego nie nadrobi. Ci sami bezradni rodzice dziecka przychodzą później do szkoły, aby ponownie rozłożyć ręce i powiedzieć: ja już nie wiem, co mam robić, aby mój syn/moja córka zaczęła się uczyć, przestała wagarować, zaczęła zachowywać się właściwie. Czekają na to, że szkoła da im odpowiedź, gotową receptę, że „coś temu, dorosłemu już prawie, dziecku powie”.

Szkoła nie jest również miejscem do przekazywania wiary. Nie chodzi o to, że w szkołach nie można mówić o wierze czy o religii. Wydaje mi się jednak, że również odpowiedzialność za stan wiary większość rodziców zrzuciła całkowicie ze swoich barków na „plecy” katechetów. Uważają, że skoro w szkole dzieci mają lekcje religii, to oni już nic w tym temacie nie muszą robić. Odpytywanie z modlitw, które nie do końca mi się podoba, nie zastąpi prawdziwej, żywej rozmowy z Bogiem. Dzieci próbują „wkuć” trudne słowa, których nie rozumieją, a które często słyszą pierwszy raz w życiu. Robią wielkie oczy, ucząc się prawd wiary i grzechów głównych, o których w domu nigdy się nie mówiło. Po kilku latach nauki religii w szkole często potrafią wyrecytować wszystko, o co zostaną zapytani, ale… niewiele z tego rozumieją i niekoniecznie modlą się wyuczonymi słowami, o ile w ogóle się modlą. A gdzie jest miejsce na doświadczenie religijne? Gdzie przykład rodziców, którzy pielęgnują wiarę przekazaną im przez przodków? Dlaczego nie mówi się w domu o Bogu, nie czyta Pisma Świętego? Jeśli rodzice nie uważają, że to jest ważne, to dlaczego koniecznie chcą, aby ich dzieci chodziły na religię i przystępowały do sakramentów? Przymusowe chodzenie do kościoła, bo tak trzeba przed I Komunią Świętą lub przed bierzmowaniem wywołuje skutek wręcz odwrotny. Po „zaliczeniu” wszystkich przymusowych sakramentów mamy zjawisko masowego wypisywania się z lekcji religii, która według uczniów już nic im nie daje. I taka prawda. Jeśli nie mają głębokiej wiary, to wiedza religijna ich nie interesuje.

Będąc rodzicami, nie unikniemy trudnych sytuacji, obowiązków, którym musimy sprostać lub przynajmniej się postarać. Najłatwiej jest zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego. Ale zastanówmy się i podejdźmy racjonalnie do tej sytuacji. Jeśli rodzic ma problem z wychowaniem jednego lub dwójki dzieci jednocześnie, to w jaki sposób ma zająć się tym nauczyciel, mając w klasie 35 uczniów? I kiedy ma to zrobić? Właściwie budowane relacje w rodzinie i podtrzymywane więzy są dobrą podstawą. Tego nie znajdziemy w murach szkoły. Wykorzystajmy emocjonalne przywiązanie dzieci, ich chęć bycia „jak mama” lub „jak tata” i bądźmy przykładem. Nie musimy wcale być idealni, pozwólmy sobie na błędy, ale nie uciekajmy od odpowiedzialności.