Nadrabianie zaległości powstałych w wyniku zdalnego nauczania to priorytet osób zarządzających polską oświatą. To misja myślenia po polsku i polskiej oświaty, o czym przekonywał minister edukacji i nauki, odpowiadając na pytanie dziennikarki, która zauważyła, że w Wielkiej Brytanii kwestie nadrabiania i zaległości mają być absolutnie pomijane, a system ma skupić się na dobrostanie ucznia i możliwie bezpiecznym dla jego rozwoju powrocie do tradycyjnego nauczania.
Z tym że w Wielkiej Brytanii to tradycyjne nauczanie wygląda trochę inaczej niż u nas. Nawet w najbardziej konserwatywnych szkołach ocenianie postępów wygląda inaczej niż u nas i jest dużo bardziej nastawione na informację dla ucznia, która umożliwia mu zorientowanie się, jak prezentuje się jego wiedza i możliwości i gdzie ewentualnie mógłby się poprawić, ale przede wszystkim, jakie są jego mocne strony. No bo przecież ocenianie to nie tylko ustawianie w szeregu i wskazywanie, co jest źle, ale może przede wszystkim informacja o faktach, z których można wyciągać różne wnioski.
Jestem przekonany, że to ślepa uliczka, a pieniądze przeznaczone na te zajęcia, które mają za zadanie nadrobić zaległości stworzone przez oszukujących uczniów z odpuszczającymi nauczycielami, zostaną przez tych samych wykorzystane na dokładnie to samo, co robili w czasie nauczania zdalnego. I nikt nie słucha argumentów, że może lepiej przeznaczyć je na pomoc psychologiczno-pedagogiczną albo na szkolenia dla nauczycieli, których pandemia psychicznie dotknęła często dużo mocniej niż inne grupy zawodowe, bo przecież też są często rodzicami.
Oczywiście wszystkim jest ciężko, wszyscy męczymy się w niekończących się lockdownach i gubimy się w kolejnych obostrzeniach. I wszyscy mamy już tego serdecznie dosyć, a przeciągające się „jeszcze tylko trochę” zdaje się nie mieć końca. Kiedy spotykamy się z naszymi wychowankami przez ekran i wiemy, że po drugiej stronie jest bieda (w wielu znaczeniach), smutek, beznadzieja, to trudno jest wykrzesać z siebie iskrę odpowiednio silną do podpalenia tych zamokłych knotów po drugiej stronie. Bo sami mamy biedę, smutek i beznadzieję. Jak wielu Polaków.
I większość (mam nadzieję) nauczycieli wcale nie uważa, że priorytetem po powrocie do szkół musi być nadrabianie zaległości, ale po prostu powrót do normalności, zebranie się, policzenie, szacunek strat (tych mentalnych) i zaplanowanie dalszej pracy, zgodnie z harmonogramem. Przecież nauczanie zdalne było normalną pracą, w sensie samego aktu nauczania, i podważanie jej skuteczności jest mieczem obosiecznym. Może ranić zarówno tych, którzy mówią, że skuteczność jest żadna i że wartością jest spotkanie, a edukacja jest przy okazji, a z drugiej strony uderzać w tych, którzy mówią, że trzeba iść z programem i się nad sobą nie użalać. Dla kogo więc te wyrównawcze? Dla pierwszych czy dla drugich? A może dla uciszenia wyrzutów sumienia tych, którzy zafundowali nam taką edukację przez ostatni rok z półtoramiesięczną przerwą. W to jestem w stanie uwierzyć.
Ostatnie, czego nam potrzeba, to nadrabianie wyimaginowanych (bardziej lub mniej) zaległości, a tym, co jest potrzebne, jest odrobina zaufania. Nie tego deklarowanego przez tę czy inną opcję polityczną, ale okazanie tego zaufania – tak realnie. Chodzi tu po prostu o możliwość spokojnej pracy, zgodnie z warsztatem i wytycznymi, które przecież w każdej szkole są poddawane kontroli, nadzorowi i ewaluacji.
Brak zaufania jest w systemie edukacji wielopoziomowy. Uczeń nie ufa szkole, nauczyciel nie ufa uczniom, dyrekcja nie ufa swoim nauczycielom, kurator nie ufa dyrektorom, a minister nie ufa nikomu poza swoimi doradcami. Więc nadrabiajmy, bo to jest polskie myślenie, a my jesteśmy w Polsce.