Edukacja to często przestrzeń starcia, chociaż może lepiej powiedzieć – ścierania się. Ścierają się poglądy, charaktery, wizje, oczekiwania i to tarcie może wywoływać iskry, które rozświetlą drogę do nauczenia się nowych rzeczy, ale mogą również podpalić wszystko wokół i nie tylko zniechęcić do dalszej edukacji, ale również straumatyzować cały proces edukacji.
Jeśli uświadomimy sobie fakt, że nikt z zewnątrz nie może nas niczego nauczyć, w sensie, że nie wleje nam gotowej wiedzy do głowy niewidzialnym lejkiem, ale może jedynie stworzyć odpowiednie warunki do tego, żeby nasz mózg uczył się sam, to problem tego edukacyjnego tarcia wyda się dużo ważniejszy, niż początkowo mogłoby się wydawać. Przez wiele lat istniało przekonanie, że tylko w ścisłej dyscyplinie, pod ogromnym rygorem i z wyśrubowanymi wymaganiami można się skutecznie uczyć. I pewnie rzeczywiście tak było, bo w warunkach stresu i strachu, do których przystosowywały się całe pokolenia, mózg szuka możliwości kompensacji i unikania kar, a więc w pewnym sensie to działało, ograniczając jednak pozostałe (pozaintelektualne) sfery poznania. Stąd też mamy dziś wielu rodziców, którzy patrzą tylko na ocenę wyrażoną liczbowo jako na miejsce ich dziecka w peletonie rywalizującym o „edukacyjny sukces”, którym często nie są rzeczywiście poznane zagadnienia, ale po prostu świadectwo z czerwonym paskiem.
W ogóle kultura przemocy i rywalizacja mają się w Polsce bardzo dobrze. Z przerażeniem czytałem całkiem niedawno komentarze pod postem, w którym ktoś zebrał zdjęcia kapcia, kabla od prodiża i paska od spodni, które jednoznacznie kojarzą się z przemocą domową. Wydawało mi się, że będą wywoływać negatywne odczucia i raczej komentarze potępienia. Niestety było zupełnie odwrotnie. Dominowały nostalgiczne słowa o tym, jak to było dobrze znać autorytet, jak to było dobrze „zostać przywróconym do ustawień fabrycznych” albo „być nauczonym szacunku dla starszych”, „wyleczonym z lenistwa” i tak dalej, i tym podobne.
Edukacja w Polsce jest dziś w bardzo dużym stopniu oparta na traumie poprzednich pokoleń, które tę traumę nie tylko zoperacjonalizowały, ale również wykorzystały ją do zbudowania fundamentu swoich przekonań edukacyjnych i, co gorsza, wychowawczych. Można powiedzieć, że przyzwyczajeni do pływania w gęstym i brzydko pachnącym płynie nie za bardzo wyobrażają sobie przejście do czystej wody, traktując to jako chodzenie na łatwiznę. Oni mieli trudno i to jest ich kombatanctwo, ich szlify zdobyte w walce. Dzisiejsze pokolenia mają według nich za łatwo i to je zgubi.
Sztafeta traumy trwa i będzie trwać, dopóki nie nastąpi jakiś nagły zwrot, ale on nie nastąpi. Bo coś, co było mitem założycielskim sukcesu (osobliwie rozumianego) tych pokoleń, nie może zostać usunięte bez szkody dla nich. Ci ludzie nie chcą przyznać, że ich przekonania wywodzą się z pełnego przemocy modelu wychowawczego, który bardziej przypomina chów, a nie wychowanie. Z dumą mówią o „zimnym chowie”, o ograniczaniu odczuwania emocji, bo przecież one mogą tylko zaszkodzić i wystawić nas na ciosy otoczenia.
Wracamy do kultu rywalizacji i ścigania się. Bardzo dobrze, że coraz więcej w szkołach mówi się o współpracy, tworzy się warunki do pracy projektowej, do dzielenia się wiedzą na najniższych już poziomach edukacji. Dzieci garną się do takich form, bo to współpraca jest czymś naturalnym dla człowieka, bo człowiek jest z natury istotą społeczną, ufną i otwartą. Szkoda, że to ścieranie, o którym pisałem na początku, jest właśnie często ścieraniem tych naturalnych cech, jest szlifowaniem diamentów, które mają błyszczeć bardziej niż inne i zdobić korony ich rodziców z dala od czułości, od prawdy codziennych spotkań i naturalnych relacji.
Nie róbmy tego dzieciom. Zatrzymajmy to.