Wielkoduszność to cecha, która w edukacji jest bardzo przydatna. Moim zdaniem zasadniczo lepiej być wielkodusznym niż małodusznym, chociaż niektórzy celowo obierają taką strategię zachowania i mają ku temu mnóstwo uzasadnień i wyjaśnień. I nawet być może wiodą oni życie spokojniejsze i pełne przekonania o słuszności podjętej drogi, bo budują wokół siebie szczelne granice i skupiają się na swoich potrzebach. Nie chcę tego absolutnie krytykować. Każdy ma prawo wybrać taką drogę, jaką chce.

Ja jednak uważam, że warto być w życiu wielkodusznym, a już szczególnie w edukacji. Wielkoduszność jest bowiem taką cechą, która zamyka nasz egoizm, nasze wyobrażenia o świecie idealnym, o tym, jak my sobie wyobrażamy ład i porządek wokół nas, w izolatce, do której nie będziemy zaglądać, bo naprawdę lepiej się żyje bez tego stereotypowego patrzenia na świat. Ono zamyka nas na doświadczenia wdzięczności, radości i pogłębiania relacji.

Oczywiście może być też tak, że niektórzy nie chcą tych doświadczeń – mają do tego prawo. Ale takim osobom jest bardzo ciężko w świecie edukacji, szczególnie tej systemowej. Bo edukacja alternatywna to przecież nadal margines oświaty w Polsce. Paradoksalnie to właśnie wielkoduszność przybliży nas do alternatywnego spojrzenia na edukację, dlatego że to właśnie za tą granicą – pozbycia się nauczycielskiego „tak mi się wydaje” na rzecz wielkoduszności – leży nowa, zaangażowana i silnie relacyjna edukacja.

Być może znów można zarzucić mi utopizm i zbyt łatwe diagnozy trudnych problemów. Jestem świadomy tego, że zmiany w edukacji nie zależą od dotknięcia czarodziejskiej różdżki, tego czy innego ministra, likwidacji gimnazjów, szklanek mleka, owoców w szkołach i tym podobnych. Zmiana w edukacji powinna zacząć się w tych, którzy tę edukację kształtują. Niestety często my, jako nauczyciele czy dyrektorzy szkół, skupiamy się na tych drugorzędnych – z punktu widzenia naszych szkół – sprawach i nieco spychamy odpowiedzialność za to, co się u nas dzieje właśnie na zewnątrz, podlewając to oczywiście odpowiednim sosem politycznym, ideologicznym, personalnym czy jakimkolwiek innym. Jest to pewna generalizacja, ale w dużej mierze chyba bliska prawdzie, zważywszy na to, jak wyglądają zmiany oddolne w naszym systemie.

Bądźmy wielkoduszni względem siebie nawzajem. Wielkoduszność polega na wybaczaniu błędów, dawaniu drugich (i kolejnych) szans, traktowaniu swojego zawodu nie jako miejsca rywalizacji z innymi, ale miejsca rozwoju – swojego, koleżanek i kolegów, ale przede wszystkim uczniów. Względem nich – uczniów – powinniśmy być szczególnie wielkoduszni. Powinniśmy im wybaczać ich błędy i przewinienia, pokazywać, że droga do rozwoju w systemie edukacyjnym to nie labirynt z samymi ślepymi uliczkami, ale wspólna droga, na której to my jesteśmy przewodnikami.

Naprawdę lepiej jest pozwolić uczniowi poprawiać klasówkę do znudzenia, niż nie pozwolić, bo przecież jeśli mu zależy, choćby tylko na ocenie, to znaczy, że wykonuje ruch w stronę swojego rozwoju. Dlaczego mielibyśmy go blokować? W imię konsekwencji, źle pojętego wychowania i uczenia ponoszenia odpowiedzialności? A czym, jak nie odpowiedzialnością, jest chęć poprawy swoich wyników?

Dużo złego zrobiono pedagogice, kiedy tłumaczono, że najważniejsza jest konsekwencja, choćby była zupełnie oderwana od relacji międzyludzkich. Twarde prawo, ale prawo. Sprawiedliwość przed miłosierdziem. Tylko w imię czego? Czego to nauczy tych uczniów? Ja uważam, że przede wszystkim pozostawi w nich poczucie odrzucenia, które w przyszłości zostanie zracjonalizowane w postawę „taki jest świat” i „tak wygląda rzeczywistość” i będą te mechanizmy powtarzać.

A może gdybyśmy postępowali wielkodusznie i do kieszeni wkładali swoje imaginacje na temat tego, jak powinna wyglądać idealna szkoła i nasz autorytet, zaowocowałoby to lepszymi relacjami i poczuciem dużo większej satysfakcji z pracy?

Spróbujmy…?