Doszliśmy do momentu, w którym mówienie o prestiżu zawodu nauczyciela spotyka się albo z szyderstwem, albo ze smutną konstatacją, że coś takiego już dawno nie istnieje. Niestety, bez nadziei na to, że kiedyś uda się go przywrócić. Oczywiście winą za taki stan rzeczy obarcza się różne środowiska – polityków, związki zawodowe, samych nauczycieli, rodziców. W zależności od tego, kto takie opinie wypowiada, zmienia się optyka, a więc i winowajca.
Myślę, że wszystkie zainteresowane strony zgodziłyby się, że nie ma prostej recepty na tę chorobę polskiego systemu oświaty, który napędzany jest niedofinansowanymi nauczycielami, coraz głębszymi problemami wychowawczymi, niespotykanymi na tę skalę do tej pory, a wynikającymi ze zmieniającego się modelu życia młodego (i nie tylko) człowieka. System oświaty jest ogromnym tworem, który jest trudny do ogarnięcia i do zarządzania. To naczynia połączone, szczególnie na płaszczyźnie finansowej, o którą rozbija się cała reszta struktur. Z tego wynikają również paradoksy polskiej oświaty.
Weźmy choćby kwestie zatrudnienia w szkole. Pracodawcą dla nauczycieli jest dyrektor, który jest powoływany przez organ prowadzący, ale musi zostać zatrudniony w szkole jako nauczyciel, więc jest niejako w podwójnej roli i trochę sędzią w swojej sprawie. Odpowiada oczywiście przed prawem, a finansowo zależy od organu prowadzącego i musi zarządzać szkołą w bardzo wąskich ramach paragrafów i tak naprawdę chęć przekonania konkretnych nauczycieli do pracy w danej szkole za pomocą argumentów finansowych całkowicie odpada, bo dyrektor tych argumentów nie ma. Jest ograniczony tabelką minimalnych zarobków na danym poziomie wykształcenia i awansu zawodowego.
Zawód nauczyciela jest więc w dużej mierze całkowicie niekonkurencyjny wewnętrznie, a finanse jako dźwignia motywacyjna są z niego niemal całkowicie wykluczone. Kiedy podaje się dodatek motywacyjny jako takie narzędzie, nie jest to traktowane poważnie. Ale wynika to oczywiście z przestarzałego prawa oświatowego, którego oś opiera się o Kartę Nauczyciela, która kiedyś była wyznacznikiem statusu zawodowego, a dzisiaj, czego niektóre środowiska nie zauważają, jest głównym hamulcem rozwoju kadr w polskich szkołach. Nie ma jednak nadal woli i odwagi, tak po stronie polityków, jak i samego środowiska, żeby doprowadzić do głębszej reformy.
Dopóki ta reforma nie nastąpi, nie dojdzie również do poprawy odbioru społecznego zawodu nauczyciela i będzie on skazany na ciągłą redukcję znaczenia. Granicą jest – w moim przekonaniu – nieodwracalny kryzys kadrowy w polskich szkołach liczony w wakatach ogłaszanych na stronach kuratoriów oświaty, który wcale nie jest jedynie o ułamki procenta większy niż w ubiegłym roku, ale rzeczywiście zauważalny i znaczący. A to dopiero początek tego stanu. Z roku na rok będzie coraz gorzej, gdyż to, co przyciąga ludzi do zawodu, oprócz poczucia misji i pasji, to pieniądze, które są decydujące, bo przecież każdy chce godnie żyć. Dopóki nie staną się one atrakcyjne na wejściu do zawodu i nie będzie jasnej i czytelnej ścieżki awansu ze znaczącym wzrostem płac na przestrzeni całej kariery, to niestety tego kryzysu nie zażegnamy. Rozwiązaniem nie jest też dosypanie początkującym nauczycielom z jednoczesnym pozostawieniem płac starszych stażem nauczycieli bez zmian. Oprócz zaburzenia ścieżki kariery powoduje się również tarcia i spory wewnątrz środowiska. Co oczywiście jest na rękę niektórym środowiskom.
Prestiż to złożony problem, ale u jego fundamentów leżą pieniądze. Jest to dość brutalne, ale ciężko jest wypełniać niezwykle wrażliwą misję publiczną, zarabiając niewiele ponad najniższą krajową. Wszyscy reformatorzy szkoły powinni o tym pamiętać.