Mówi się czasami, szydząc, że kontrola jest wyższą formą zaufania. Niby w żartach i dla zgrywy, ale mam wrażenie, że jest to często podszyte rzeczywistą chęcią trzymania wodzy rzeczywistości. Im większa władza, tym większa chęć kontrolowania, ustawiania rzeczywistości zgodnie ze swoją wolą i wizją. Pokusa jednoosobowego (albo w wąskim gronie) decydowania o losach większej grupy jest duża.
Sytuacja staje się trudniejsza, jeśli ta większość chce zupełnie czegoś innego niż zarządzający. Tym bardziej jest to problem, jeśli ta większość nie ma żadnego wpływu na wybór lub zmianę tego zarządu.
Oczywiście autorytet władzy jest w państwie demokratycznym niezbędny i raz na cztery lata dajemy tej lub innej grupie polityków mandat do reprezentowania nas i dbania o nasze interesy, cedując niejako odpowiedzialność za decyzje polityczne na nich. Po stronie polityków, jeśli chcą zostać wybrani na kolejne kadencje, jest wsłuchiwanie się w głos wyborców i niestawanie wobec nich w kontrze albo przynajmniej wypracowanie rozwiązania, które będzie akceptowalne dla większości.
To niby są oczywistości demokracji, ale przyglądając się ciągłym i nieustannym reformom oświaty, można odnieść wrażenie, że szkoły to nie dotyczy, bo tu cały czas musi trwać układ hierarchiczny, oparty o autorytet nauczyciela, który ma być poddany dyrektorowi, a ten organowi prowadzącemu i nadzorowi pedagogicznemu, aż w końcu do ministra.
Widać to bardzo dobrze przy okazji próby wprowadzenia bez konsultacji społecznych ograniczeń w edukacji domowej, która jest chyba najbardziej demokratyczną formą kształcenia i wychowania dzieci i młodzieży, bo odpowiedzialność spoczywa głównie na samych uczniach, ale przede wszystkim na ich rodzicach. Taka szkoła jest wolna od wpływów ideologii, których rodzic sobie nie życzy i skupia się na wynikach, które są potwierdzane przez egzaminy w szkołach.
Oczywiście rynek nie znosi pustki i powstały już szkoły wyspecjalizowane w obsłudze edukacji domowej, co ułatwia życie rodzicom i uczniom i pozwala wskoczyć na wyższy poziom wsparcia, którego normalne szkoły nie byłyby w stanie często udzielić swoim uczniom, którzy uczą się w domu.
Problemem z takimi szkołami, a może szerzej – uczniami i całymi rodzinami – jest brak podatności na oddziaływanie państwa w edukacji, co – jak już wspomniałem wcześniej – jest akurat dużą zaletą, bo oddaje pole wychowania rodzinie ucznia, czyli jest do cna demokratyczne. Działa na najniższym możliwym szczeblu.
Wydaje się jednak, że ta maksyma przypisywana Stalinowi – „ufaj, ale sprawdzaj” – znaczy dla władz oświatowych więcej niż wolność wyboru ścieżki edukacji. Oczywiście zadaniem państwa jest uszczelnianie systemu pod kątem ewentualnych nadużyć finansowych, ale kluczowe powinno być to, żeby nie wylewać dziecka z kąpielą. Żeby nie zniszczyć czegoś, co zdaje egzamin, niesie pomoc tysiącom dzieci, bardzo często w kryzysach psychicznych.
Mądre państwo powinno wspierać inicjatywy, które załatwiają systemowo problemy dotykające młodzież, szczególnie jej zdrowia psychicznego i edukacji. Kastrowanie i ograniczanie edukacji domowej na pewno temu nie służy.
Edukacja w bezpiecznych warunkach to fundament zdrowego społeczeństwa. Jeśli część młodzieży wybiera edukację w domu, powinno się zrobić wszystko, żeby to ułatwić, zobiektywizować i maksymalnie sprofesjonalizować – dla dobra przyszłych pokoleń Polaków.