Kolejny rocznik maturzystów opuszcza mury szkoły średniej. Jedni to absolwenci zreformowanych, ośmioklasowych podstawówek, a inni to jeszcze ostatni rocznik świętej pamięci gimnazjów. Przemija czas dwoistości, podwójnych standardów, różnych podstaw programowych, różnych matur. I nie można powiedzieć, że odbywa się to bezproblemowo i bezkolizyjnie.
Za nami epopeja zmieniających się wymagań maturalnych z języka polskiego, a przed nami stres związany z powracającymi po długiej, pandemicznej przerwie egzaminami ustnymi, które spędzają sen z powiek przemęczonym, nie tylko ostatnimi miesiącami, maturzystom. W dniu, kiedy ten tekst zostaje opublikowany, odchodzi pierwsza od dziewiętnastu lat czwarta klasa liceum. Dla mnie osobiście jest to bardzo ciekawe doświadczenie, bo to właśnie dziewiętnaście lat temu, w maju 2004 roku, zdawałem maturę jako ostatni rocznik czteroklasowego liceum, ostatni, który nie załapał się na nowo powstające gimnazja. Przez więcej niż połowę tego czasu pracowałem w szkole, w zasadzie na każdym poziomie, od podstawówki, aż po uniwersytet. Byłem i jestem świadkiem pokoleniowych przemian, technologicznych rewolucji i pewnej stagnacji albo przynajmniej spowolnionej reakcji systemu edukacji w związku z zachodzącymi zmianami. I chyba nawet ciężko powiedzieć, że dla edukacji był to czas stracony, ale z całą pewnością niewykorzystany, bo zauważalny jest regularny spadek autorytetu nauczyciela, deprecjonowanie roli szkoły w procesie edukacji czy nawet sensu samego procesu.
Oczywiście dzieje się to w korelacji (albo koincydencji – sam nie mam jeszcze wyrobionego zdania na ten temat, raz myślę, że zmiany – albo ich brak – w edukacji wynikają z procesów społeczno-politycznych, a innym razem, że to dwa zupełnie różne zjawiska występujące równolegle). Skłaniam się również czasem do takiej myśli, że to systemowe zapóźnienie edukacyjne jest przyczyną erozji procesów społeczno-politycznych. Chyba naprawdę ciężko to stwierdzić, będąc częścią tych procesów.
I w tym całym bałaganie są oni – osiemnasto- i dziewiętnastolatkowie, maturzyści, pokolenie Z, iGen czy jakkolwiek byśmy ich nazwali. Ludzie, którzy swoje dorastanie (te najbardziej burzliwe) przeżyli w izolacji, w strachu, w cieniu pandemii. To ci, którzy jako pierwsi na taką skalę relacje podtrzymują bardziej online niż offline. To ci, dla których komunikatory są tym, czym dla nas były trzepaki. To w końcu ci, którzy są niezrozumiani, wyśmiewani, odrzucani i bagatelizowani za swoją wrażliwość, kruchość, inność, niedopasowanie do standardów, które zdezaktualizowały się co najmniej dziesięć lat temu.
W samym środku cyfrowej rewolucji sztucznych inteligencji nadal jednak jesteśmy my, inteligencje prawdziwe, a może ściślej – z krwi i kości, biologiczne, z ciałem i duchem. My, którzy tę młodzież oceniamy, sprawdzamy, dopuszczamy albo i nie, recenzujemy i w końcu wypuszczamy w świat. To my – nauczyciele – jesteśmy tymi, którzy będą miarą i probierzem dorosłych ogółem w późniejszym życiu tego pokolenia. Mam takie wrażenie, że nam refleksji czasem brak, że robimy to, co zawsze, i oczekujemy tych samych rezultatów, co dziesięć, dwadzieścia lat wcześniej, nie biorąc pod uwagę, albo biorąc za słabo, że oni są inni, ale że i my nie jesteśmy tacy sami. Być może popędziliśmy naprzód, a nasza głowa pozostała w pożółkłych zeszytach, zdezaktualizowanych konspektach i przebrzmiałych teoriach.
Może czas iść naprzód?