Ocenianie przychodzi nam bardzo łatwo i jest w zasadzie codziennością. A jeśli myślimy o szkole, to już w ogóle można postawić znak równości między tymi dwoma słowami. Szkoła to ocenianie. I oczywiście nie byłoby w tym niczego złego, jeśli pamiętalibyśmy o tym, czym to ocenianie w rzeczywistości jest. Mówi o tym co do zasady paragraf dwunasty Rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej o ocenianiu, klasyfikowaniu i promowaniu słuchaczy i uczniów w szkołach publicznych: „Ocenianie bieżące z zajęć edukacyjnych ma na celu monitorowanie pracy ucznia oraz przekazywanie uczniowi informacji o jego osiągnięciach edukacyjnych pomagających w uczeniu się, poprzez wskazanie, co uczeń robi dobrze, co i jak wymaga poprawy oraz jak powinien dalej się uczyć”. Nie ma tu ani słowa o stopniach. One oczywiście istnieją, ale są wskazane jedynie jako konieczne do ustalenia oceny rocznej i końcowej.
Polskie prawo nie nakazuje więc stosowania stopni w ocenianiu bieżącym. Myślę, że dla wielu osób, które pamiętają szkołę lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, jest to niewyobrażalne, żeby oddzielić te dwie rzeczywistości i wyobrazić sobie szkołę bez oceniania bieżącego wyrażanego stopniami. Tak się składa, że w wielu szkołach to właśnie osoby pamiętające szkołę we wspomnianym okresie stanowią główną grupę nauczycieli pracujących w szkołach obecnie. Myślę, że potrzeba wiele autorefleksji i zrozumienia rzeczywistości, żeby wyjść poza własne doświadczenie i pracować inaczej. Jest to niezwykle trudne, ale chyba nie niemożliwe. Być może ta zmiana musi się zadziać dopiero w przyszłości, a my jesteśmy jedynie jaskółkami tej zmiany.
Próbowałem na swoich lekcjach wiele razy wprowadzać metody oceniania, w którym znaczenie stopni byłoby zminimalizowane. Nie stawiałem jedynek, jedynie informację „jeszcze nie”, „spróbuj jeszcze raz”, umożliwiałem pisanie prac klasowych w parach, dawałem dużo wolności w wyborze ścieżki, którą razem na lekcji pójdziemy. Jeśli chodzi o uczniów, to się rzeczywiście sprawdzało, dawało im poczucie poważnego traktowania, sprawczości oraz współkształtowania procesu ich edukacji. Bo – odwołując się do rozporządzenia – właśnie o to w edukacji chodzi.
Inni nauczyciele byli tym średnio zainteresowani i absolutnie nie mam do nich żalu. Każdy jest na swojej drodze. Jednak myślenie o tym, że chciałoby się, żeby zmiana w podejściu do oceniania zaistniała i była rzeczywistością szkolną w szerokim odbiorze. Tak się jednak nie dzieje. Można oczywiście szukać przyczyn. Najpłycej – nauczycielom nie chce się zmiany, głębiej – nie chcą tego rodzice, bo stracą kontrolę nad wynikającym z przyzwyczajenia i doświadczenia rozumieniem procesu i systemu, jeszcze głębiej – system nie oczekuje rzeczywistego zwiększenia partycypacji i samosterowności nauczycieli, rodziców i uczniów. Tak można na to spojrzeć, ale pewnie ile osób, tyle koncepcji.
Warto pomyśleć, będąc nauczycielem, o tym, jak oceniamy. Czy ocenianie jest dla nas etykietowaniem i przykrym obowiązkiem, czy może jednak jest elementem procesu wzrastania każdego ucznia i nas samych na jego drodze? Wierzę w to, że może być tym drugim, bo rozwój jest konieczny i niezbędny. Ciężko jest o nim myśleć, będąc przepracowanym i niedocenianym, ale jest to jednak konieczność. Nie rozwijając się – stoimy w miejscu. Idźmy lepiej naprzód.