Nauczyciele pracują dużo. Pomijając pracę przy tablicy, czyli tak zwane pensum, które dla tak zwanego przedmiotowca wynosi 18 godzin. Bardzo często w mediach operuje się tylko tą liczbą, jednocześnie wskazując na to, że nauczyciele to lenie i obiboki – pracują przecież tak krótko, a jeszcze godzina ma 45 minut.

To krzywdzący stereotyp. Oczywiście można tłumaczyć, że nauczyciela także obowiązuje 40-godzinny tydzień pracy i że godzina przy tablicy to nie jest koniec jego (chociaż częściej jej) pracy. Do lekcji trzeba się przygotować, trzeba wszystko dobrze przemyśleć. Z całą pewnością należy to do pracy nauczyciela, bo nie robimy tego w wolnym czasie. Mamy za to płacone.

W ogóle stereotypów dotyczących czasu pracy nauczycieli, ich urlopów oraz ogólnego podejścia do obowiązków jest wiele. Te stereotypy nasilały się przez dziesięciolecia i w czasach PRL-u były mocno związane z tym, że szkoła była elementem partyjno-państwowej propagandy. W parze z osłabieniem autorytetu zawodu nauczyciela szło utrzymywanie wynagrodzeń na dość niskim poziomie, co rekompensowano po części zabezpieczeniem socjalnym w postaci różnych dodatków i bonusów, które po przemianach systemowych w większości zostały, prędzej lub później, odebrane. A te, które zostały, nie stanowią już zachęty do wstąpienia do zawodu. Do zawodu, który wybierają pasjonaci-idealiści bądź też osoby, które odbiły się od rynku pracy, a zrobiły uprawnienia pedagogiczne.

W ostatnich latach pensje nauczycieli się nieco ruszyły, ale nie poszła za tym aktualizacja prawa w kontekście statusu nauczyciela. A więc nadal opieramy się na wielokrotnie aktualizowanej i zmienianej Karcie Nauczyciela z 1982 roku. Ta ustawa ma wiele wad, a najważniejszą z nich – moim zdaniem – jest fakultatywność jej stosowania w przypadku szkół, które nie są prowadzone przez jednostki samorządu terytorialnego. Nauczyciele w szkołach prowadzonych przez inne podmioty zatrudniani są na zasadach ogólnych Kodeksu pracy z zastrzeżeniem pensum z Karty Nauczyciela bądź też nieznacznie od niego odbiegającym.

Jest to dzielenie środowiska, co nie jest dobre. Nauczyciel jest zawodem, który stoi na pierwszej linii kształtowania przyszłych pokoleń. Brzmi to co najmniej patetycznie, ale w gruncie rzeczy taka jest prawda. Oczywiście są minimaliści, którzy uważają, że rola nauczyciela powinna ograniczyć się do kierunkowskazu, ewentualnie pewnego przewodnika, który jest raczej najemnikiem niż partnerem. A najemnik pracuje zawsze od–do, czyli w takim wymiarze, za jaki ma zapłacone.

Ogromna część nauczycieli w Polsce nie chce być najemnikami. Bo są to ludzie z bijącym sercem i niezwykle wrażliwi na krzywdę, poczucie niesprawiedliwości i nierówności społecznej. Stąd też pewnie popularny stereotyp, że nauczyciele to głównie wyborcy partii lewicowych. To tylko stereotyp, ale oparty na rzeczywistym przywiązaniu przedstawicieli naszego zawodu do idei solidarnościowych i sprawiedliwości społecznej, która sama w sobie jest utopią i stanem nieosiągalnym. Niektórzy, pisząc z liberalnych pozycji, uważają nawet, że to oksymoron.

Nasze środowisko, zapracowane, przepracowane, niedoceniane, bardzo często godzące się na pracę w warunkach, które urągają higienie i bezpieczeństwu pracy, jest niezwykle podzielone. Siłaczki kłócą się z urzędnikami, przy czym te dwa typy rozumiem jako biegunowo różne. Siłaczka weźmie na siebie wszystko, łącznie z ocieraniem po godzinach pracy łez uczniów i rodziców. Urzędnik natomiast spakuje teczkę równo z dzwonkiem i tyle go widzieli.

Często jest tak, że kadra zarządzająca widzi tę miękkość siłaczek i spycha na nie odpowiedzialność za „dzianie się” w szkole, a od urzędników nie wymaga tego samego, bo oni dysponują bezwzględną asertywnością czy może raczej bierną agresją. Potrafią się postawić. Doły podziałów są kopane.

Ale nie jest to jedyna oś pękania środowiska. Czasami wybuchają spory na linii humaniści–ścisłowcy. Poloniści–wuefiści to spór odwieczny o to, czy ich pracę można porównywać i czy wynagrodzenie powinno być takie samo. Znów stereotypy – codzienność polskiej oświaty.

Jestem przekonany, że Karta Nauczyciela wyrodziła się i obrosła naroślą nowotworową, która toczy system. A na raka nie ma lekarstwa – niestety. Są różne terapie, które można, jak w medycynie, podzielić na konwencjonalne, alternatywne i szarlatańskie.

Metody konwencjonalne to wycinanie tych narośli, które przerosły i uciskają zdrową tkankę systemu, a więc reformy prawa oświatowego, próby wyczyszczenia ran, zaszycia i plastyki rany. Taką reformą było choćby wycięcie tak zwanych godzin karcianych, które były zwiększeniem tylnymi drzwiami pensum do 20 godzin. Przywrócono stan wcześniejszy. Tego typu leczenie – objawowe – to domena władz państwowych. Z góry widać tylko ogólny obraz. Ciężko operować z takiej wysokości.

Metody alternatywne to budowanie obejść i hodowanie zdrowej tkanki obok systemu. To wszelkie innowacje i próby – lokalne – budowania systemów alternatywnych, które próbują budować na nowo bądź korzystają z tego, co się da, ze starego systemu. Widziałbym tu budzące się szkoły, placówki, w których wdrażane jest nowe podejście do roli ucznia i nauczyciela (chociażby tutoring szkolny), ale również widziałbym tu edukację domową. Te metody mają to do siebie, że bardzo rzadko da się je skalować do takiego punktu, w którym zastąpią one system.

No i mamy jeszcze do czynienia z szarlatanerią, czyli z metodami opartymi na populistycznych hasłach, cudownych receptach, że wystarczy zlikwidować Kartę Nauczyciela, że wystarczy sprywatyzować oświatę, że wystarczy zlikwidować kuratoria, a problemy same znikną.

Nie znikną, bo problem nie jest tylko prawno-strukturalny, ale (może nawet bardziej) mentalny. Nawet najlepiej zaprojektowany system, jeżeli nie będzie realizowany według przyjętych kryteriów, nie zadziała. I z takim problemem mamy do czynienia dzisiaj. Bo wiemy lepiej, jak coś zrobić, i nie będzie nam państwo, dyrektor, rodzice czy jeszcze ktoś mówił, jak mamy pracować. Wiemy lepiej.

Gdyby budowlaniec, dostając projekt domu, zbudował go zupełnie inaczej – bo wiedział lepiej – raczej byśmy mu nie zapłacili, a nawet sądzilibyśmy się z nim o odszkodowanie. Bo to miał być nasz wymarzony dom, a on zrobił go po swojemu.

Jak zrobić więc, żeby nasz wymarzony system edukacji nie był tworzony przez kreatywnych dyletantów? Po pierwsze zacząć od siebie, to zawsze dobra rada. A po drugie inicjować zmiany w zgodzie z prawem, od dołu. Nie po partyzancku, nie na czuja, ale profesjonalnie. Dobrym wzorem są te przykłady, które podałem wyżej przy metodach alternatywnych. Metoda małych kroków. Ewolucja, a nie rewolucja – bo ta zawsze zjada swoje dzieci.