Powrót do szkoły. Wytęskniony, wyczekiwany tak długo, że w końcu niechciany i mocno problematyczny. Nauczanie zdalne stało się tak naturalne, mimo wszystkich swoich niedogodności, uciążliwości fizycznych i psychicznych (tych przede wszystkim), że dziś pewnym szokiem byłoby spotkanie się w sali lekcyjnej, tak jak za dawnych czasów.
Jestem przekonany, że wywołałoby to niepokój tak u uczniów, jak i u nauczycieli. Jednak nawyki, których nabraliśmy przez ten ponad rok (z krótką przerwą), zdążyły się już utrwalić i będzie nieco dziwnie wrócić do tej klasowej sztywności, kiedy do tej pory można było uczestniczyć w lekcji w wygodnym domowym ubiorze, siedząc w fotelu i popijając ulubione napoje, racząc się przekąskami. I to się kiedyś skończy – to oczywiste, ale czy musi się kończyć na kilka tygodni przed zakończeniem roku szkolnego? Na kilka tygodni przed klasyfikacją, kiedy i tak stres jest wysoki? Podnoszenie go jeszcze dodatkowo szokiem poznawczym powrotu do szkoły byłoby nieodpowiedzialne.
Wyobrażam sobie sytuację, w której pewna część nauczycieli potraktowałaby powrót do szkół jako okazję do dociśnięcia śruby i przetestowania młodzieży z wiedzy zdobytej w czasie zdalnego nauczania. Żeby było obiektywnie i żeby móc wystawić oceny. Gorzej, jeśli te oceny będą słabe. Ale o kim to będzie świadczyć źle? O uczniach czy o nauczycielach? A może o nikim?
To jest sytuacja, w której najbardziej wychodzi pewien absurd oceniania w formie cyferek. Przechodząc na zdalne nauczanie, cały czas mieliśmy i mamy w głowach przyzwyczajenia utrwalane przez pokolenia – że uczymy się dla jak najlepszych ocen. I nie mówmy, że jest inaczej – być może niewielka część uczniów starszych klas podstawówek i szkół średnich rzeczywiście uczy się dla wiedzy, dla samej ciekawości świata. A nawet oni są wtłaczani w system rywalizacji o średnią, o stypendium – są przecież ambitni.
Pewnie odezwą się głosy, że znów proponowana jest utopia, edukacyjne czary-mary, które doprowadzą do tego, że młodzież oprócz tego, że nie będzie nic umieć, to w dodatku będzie rozpuszczona i niewychowana. Bo przecież wiadomo, że tylko dyscyplina, ograniczanie i zakazy mogą sprawić, że w dorosłym życiu będzie się „dobrym” człowiekiem. To jest trochę tak, jak z uczeniem się jazdy na rowerze z podręcznika – w dalszych rozdziałach zaczynają się zajęcia praktyczne, które polegają na tym, że można rower zobaczyć, ale absolutnie nie można na nim usiąść i pojechać.
Tak uczymy dorosłości. Mówimy, co wolno, a czego nie. Co jest akceptowalne, a czego absolutnie nie wolno nam robić. Nie pozwalamy jednak brać odpowiedzialności za czyny, tworząc warunki cieplarniane, wychowując jedynie teoretycznie.
Oczywiście, ludzie są mądrzy, w większości. Dają radę być dobrymi ludźmi pomimo tego wychowania i pomimo tego szkolnego systemu ocen, który przecież nie ma absolutnie żadnego przełożenia na to, co nas spotka w dorosłym życiu.
Edukacja formalna jest ważna o tyle, o ile pozwala realizować cele i marzenia. Jeśli te cele i marzenia łączą się ze studiami wyższymi, to motywacja negatywna w formie kija pomoże tylko niewielu. Tracimy przez to wspaniałe pole do aktywizowania potencjału ciekawości świata, odkrywania tajników tych przedmiotów, które fascynują młodego człowieka. System potrafi to doskonale spłycić do poziomu sześciostopniowej skali ocen, która daje informację, ale absolutnie nie wyzwala tego potencjału.
Pamiętam, że moja nauczycielka matematyki w liceum miała taki bardzo irytujący zwyczaj układania sprawdzonych prac ocenami malejąco. I trwały tortury – szóstki przeleciały, piątki też, a potem im niżej, tym bardziej zastanawiasz się, czy może twoja praca się gdzieś zapodziała. To się nie zdarzyło nigdy. Męczarnie były straszne. Powiedziałem sobie, że nigdy tak nie będę robił. Nie czytam nawet ocen na głos. Wcale nie czułem się bardziej zmotywowany do nauki matematyki, bo nie był to wówczas przedmiot maturalny, to po pierwsze, a po drugie nie interesowałem się tym – a szkoda. I po tych słabych ocenach wcale nie poprawiałem ich na lepsze, chyba że były to jedynki. Ale po tych poprawach nie czułem się wcale lepiej nauczony. Ewentualnie wyuczony.
I tak jest trochę z tym powrotem do szkół po pandemii i nadrabianiem. Uczniowie mogą się wyuczyć. Mogą poświęcić masę czasu i sił, żeby wykuć materiał, ale poskutkuje to tylko zmęczeniem i być może jakąś chorą satysfakcją części środowiska.
Naprawdę wyobrażam sobie szkołę, w której wiedzą się zaraża jak wirusem, a nie ją wtłacza jak kroplówkę. Trochę przewrotnie, ale ten wirus wiedzy, pasji i fascynacji – jeśli zarazimy nim naszych uczniów – rozniesie się dalej, będzie motywował od wewnątrz i nie będziemy już potrzebowali kroplówki w formie pamięciówek, kartkówek i odpytywań. Czy to na pewno jest utopia?
Wróćmy do szkół i zarażajmy!