Trwamy w dyskusji nad przyszłością polskiej szkoły głównie przez to, że ciągle pojawiają się nowe pomysły, które mają zmienić, to co przecież niedawno zmienione zostało. Wielokrotnie pisałem tu o stanie polskiej oświaty, definiując ją jako wiecznie reformującą się. Szkoła wiecznie zmieniająca się i przemieniająca. Niby jest to wartość pożądana, żeby zmieniać się na lepsze i nie zatrzymywać się w poczuciu osiągnięcia celów, ale nowe cele sobie co i rusz wyznaczać. Po prostu, żeby nie spocząć na laurach. Bo kto się zatrzymuje, ten się cofa.
Czym innym jest jednak zmiana ewolucyjna, oddolna i wynikająca ze zmieniającej się rzeczywistości i okoliczności, a czym innym jest zmiana indukowana, narzucana z góry, z pozycji mędrca szkiełka i oka, z pozycji autorytarnego demiurga, który czuje i wie, a przynajmniej czuje, że wie, co dla szkoły jest najlepsze. I oczywiście zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będzie tak, że dogodzi się wszystkim i że wszyscy będą ze zmian ewolucyjnych zadowoleni, ale od tego jest naturalna droga. Myślę, że papierkiem lakmusowym słuszności wprowadzanych reform powinna być zawsze reakcja tych, którzy będą w środku tych zmian, którzy są na samym końcu łańcucha dowodzenia i mają reformę nieść na swoich plecach. Ciężko uzyskać pozytywną reakcję od tych, z którymi się nawet nie skonsultowano i których rola w całym procesie została uprzedmiotowiona. Nie jest to droga budowania wspólnoty i nie jest to budowanie na wartościach demokratycznych. Nic wprowadzonego przymusem i tresurą nie będzie trwałe – trawestując Korczaka – i żadna z reform tak wprowadzonych nie ostanie się na dłużej, bo nie będzie miała fundamentu. Rozsypie się jak domek z kart.
Edukacja scentralizowana, zarządzana autorytarnie w starorzymskim stylu – divide et impera – jest reliktem czasów słusznie minionych, ale wydaje się, że niektórzy decydenci chcieliby ich powrotu albo przynajmniej powrotu znaczenia, które mieli wodzowie, ministrowie i zarządcy dzierżący w swoich dłoniach kaganek oświaty, zazdrośnie go strzegąc, żeby przypadkiem ktoś go nie poniósł inaczej.
Taki model zarządzania, model poganiającego nadzorcy i kontrolera w edukacji nigdy się nie sprawdzi, bo tacy ludzie nie płoną żywym ogniem, ale raczej czerpią ogień od tych, którymi zarządzają. Znamy przecież takich bohaterów negatywnych z Syzyfowych prac chociażby. Żeby czegoś nauczyć, trzeba samemu płonąć, żeby te iskry przekazywać dalej. Trzeba interesować się zarówno tym, czego się naucza, jak i tymi, których się naucza. Bez żywego zaangażowania się w proces edukacji – a nawet bycia częścią tego procesu – nie ma szans na skuteczne oddziaływanie. Edukacja to relacja, z sobą samym, z nauczanymi treściami, ale przede wszystkim z tymi, którzy przed nami na każdej lekcji stają. Zbyt często zatrzymujemy się na codziennej rutynie i powtarzamy wciąż to samo, zarówno to, co dobre, jak i to, co złe.
Niezmiennie dziwi mnie to, że wciąż powtarzane są te same błędy przeszłości, że wciąż próbuje się szkołę tworzyć, zamiast pozwolić jej samej się stwarzać, w myśl zasady, że a nuż mi się tym razem uda. Jako nauczyciel historii, który zna na pamięć sentencję historia magistra vitae est, wiem doskonale, a może dowiedziałem się tego z doświadczenia, że bardzo słabą jest nauczycielką, bo mało kogo, kiedykolwiek i czegokolwiek nauczyła. Jako ludzkość jesteśmy skazani (?) na powtarzanie tych samych błędów w zmieniających się warunkach technologii i aktualnych uwarunkowań społeczno-politycznych.