Po czasach kolektywnej świadomości socjalistycznej, a przynajmniej prób jej wytworzenia, weszliśmy, dość nieśmiało na początku, w okres kolorowych lat dziewięćdziesiątych. Był to czas kopiowania trendów, prób doskoczenia na siłę do estetyki Zachodu, którą znaliśmy z programów telewizji satelitarnej, kolorowych gazet i relacji rodziny, która wyjechała na saksy. Czas odtwórczy, kiedy jeszcze wierzyliśmy, że my to musimy dopiero do tego poziomu doskoczyć. Sytuacja zmieniła się (choć nie od razu – stopniowo) po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Zaczęliśmy żyć bardziej po swojemu, wykształcać własne wzorce klasy średniej i rodzimy rys kultury, która nie była już naznaczona kompleksami Zachodu.

Lata dziewięćdziesiąte to też ostatnia dekada istnienia klasycznych subkultur, które były przejawem buntu przeciwko socjalistycznej szarzyźnie. To ostatnie dziesięciolecie zmagań punków, skinów, metali, hipisów na ulicach miast i miasteczek. Wprawdzie można ich jeszcze znaleźć, ale subkultury zniknęły z socjologicznej mapy Polski. Natura jednak nie znosi pustki. Skoro szarzyzna zmieniła się w pstrokaciznę, peerelowskie „ciszej jedziesz – dalej dojedziesz” zastąpiło nuworyszowskie „high life”, w którym im głośniej, tym lepiej, byleby nazwiska nie przekręcali.

Oczywiste się stało, że forma buntu kolejnego młodego pokolenia musi się zmienić. Buntowanie się przeciwko hałasowi i pstrokaciźnie musi być raczej mroczne i ciche Bardzo szybko jednak okazało się, że ta nowa klasa średnia staje się bardzo mocno skostniała – jak to zazwyczaj w historii bywało. Pojawiają się więc konwenanse co do ubioru, wyglądu zewnętrznego, które podlegać mają zewnętrznej ocenie i mają być wyznacznikiem statusu. A więc rodzicom zależy, żeby dzieci były ich wizytówką, żeby były obrazkiem ich statusu, jak z amerykańskich filmów familijnych.

Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. Jeśli rodzina ustawia się w ten sposób do opinii sąsiadów, kontrahentów, przyjaciół i buduje swój obraz na nieszczerych relacjach, to z dużą dozą prawdopodobieństwa wywoła to u ich dzieci bunt ze wszystkimi jego przejawami. On i tak się pojawi, ale rodziny zintegrowane w swoich postawach, w sensie zgodności wartości deklarowanych z wprowadzanymi w życie, zareagują na bunt nastolatka w sposób naturalny, dając mu na ten bunt przestrzeń. Pójście na zwarcie spowoduje wzajemne spychanie się w otchłań.

No i w tym wszystkim jest szkoła, która – jak wiemy – jest dokładnie taka, jakie jest społeczeństwo, i raczej będzie skręcać w stronę konserwatywną, często skostniałą. Stąd też szkoła dość niedobrze reaguje na przejawy młodzieńczego buntu i to głównie te zewnętrzne, w nadziei, że jeśli dziecko pozbędzie się kolczyka, tatuażu albo zmyje makijaż, to rozjaśni się jego wnętrze. Zawsze zastanawiałem się, czy ci, którzy te krucjaty prowadzą, rzeczywiście wierzą w ich skuteczność.

Uważam, że nie. Chodzi – moim zdaniem – o utrzymanie własnego widzenia świata, o wyrzucenie poza pole widzenia tego, czego nie chcielibyśmy widzieć na tym świecie w naiwnym myśleniu, że co z oczu, to z serca.

Tworzy się w szkole dress code, opisuje się, co wolno, czego nie wolno. Zapomina się przy tym wszystkim, że (szczególnie w szkołach średnich) nie mamy w dzisiejszym stanie prawnym możliwości wpływania na wygląd zewnętrzny ucznia. A jeszcze całkiem niedawno słyszałem historie (zweryfikowane) o nauczycielach, którzy własną śliną na palcu zmywali dziewczynom makijaż z oczu albo wysyłali do łazienki, żeby zmyły twarz.

Czym to się różni od mobbingu w dorosłym życiu? Ano tym, że jest to zjawisko dużo gorsze, bo opiera się na wykorzystaniu pozycji siły i autorytetu w celu upokorzenia i stłamszenia dziecka – bo w szkole są dzieci, choćby wyglądały dorośle. Czego to uczy? Niczego dobrego – uległości, podległości, siłowego dopasowania do widzimisię i subiektywnego gustu nauczyciela, dyrektora czy pedagoga.

Uczniowie w szkole są prześladowani za makijaż, za ubranie, za tatuaże. Te prześladowania mają charakter systemowy – wpisywane są uwagi, ujemne punkty, obniżane są oceny ze sprawowania. Spotyka się to z różnymi postawami. Największe dramaty są wtedy, kiedy szkole uda się młodego człowieka złamać. Jest wykastrowany już na starcie swojego życia. Uległ przemocy i tego go ta szkoła-nieszkoła nauczyła. Inni walczą i buntują się do końca, godząc się na gorsze oceny, brak świadectwa z paskiem i gorsze relacje z nauczycielami. Jeszcze inni zmieniają szkołę, często wielokrotnie, aż w końcu trafią w miejsce, gdzie zostaną zaakceptowani.

Można zapytać, po co jest szkoła. Wiadomo – żeby uczyć, ale też wychowywać czy też wspomagać w tym procesie rodziców. Czy to, jak wygląda uczeń, czy jest pomalowany, ubrany w takie, a nie inne ubrania albo ma tatuaż, wpływa na jego intelekt? No oczywiście, że nie. Dzisiejszy świat zachęca nas do szukania swojej drogi, indywidualizacji swojej ścieżki, znalezienia najlepszej wersji siebie – ale dopiero po szkole, chciałoby się rzec. Dopóki jesteś w szkole, to się dostosuj do subiektywnych gustów ludzi kształconych kilkadziesiąt lat wcześniej – albo będziesz ukarany.

Chciałbym, żeby szkoła zamiast szukać cieni do powiek, tuszu do rzęs, tatuażu na łydce czy takiego lub innego napisu na koszulce, szukała dróg dotarcia do tych młodych ludzi. Żeby miała procedury (choć wystarczy życzliwość) zrozumienia dzieci. Żebyśmy szukali blizn – tych fizycznych, ale też tych duchowych i byli przy nich, a nie posypywali ich solą i krzyczeli, że się jeszcze buntują.

Bunt jest naturalnym stanem młodości. Każdy go przechodził. Jedni mocniej, inni słabiej. Ale wypieranie się tego i zabranianie nowemu pokoleniu przeżywania swojej młodości po swojemu jest wyjątkową formą sadyzmu. Czy nauczycielowi przystoi?

Różne są te nasze postawy. Jedni uciekają w postawę – ja ich tylko uczę matmy i nic mnie poza tym nie obchodzi. Jeszcze inni próbują ociosać wszystkich według jednego wzoru, stosując kary i nagrody. Jeszcze inni stają się kumplami i przekraczają granice, których nie powinno się przekraczać. Bardzo ciężko jest natomiast znaleźć odpowiednie proporcje bycia dla młodych (siłą, oparciem, odniesieniem, autorytetem) i z młodymi (w smutkach, w radościach po przyjacielsku). Jestem przekonany, że się da.