Po raz kolejny okazało się, że nauczyciele nie zarabiają tyle, żeby być częścią nawet tej mocno (i w oderwaniu od rzeczywistości) rozciągniętej klasy średniej. Doszło do poruszenia przed nowym rokiem, kiedy to działy finansowo-kadrowe polskich szkół zaczęły do nauczycieli wysyłać monity o konieczności zadecydowania o tym, czy chcemy, aby tak zwana „ulga dla klasy średniej” była naliczana, czy nie. Większość nauczycieli pracujących na etacie w jednej szkole, a niebędących nauczycielami dyplomowanymi, się na tę zniżkę nie załapie – zarabiają za mało.
W dodatku okazało się, że to, co miało być rekompensatą dla zwiększonej składki zdrowotnej (której nie można już odliczyć od podatku), czyli mocno podwyższona kwota wolna od podatku, nie poszło w parze z odpowiednim wytłumaczeniem, o co w tym wszystkim chodzi. Bo kwotę wolną można rozliczyć tylko w jednym (tym, które uważamy za „główne”) miejscu pracy. Jeśli ktoś tego nie dopilnował albo został mylnie zmuszony do wycofania deklaracji PIT-2 z tego miejsca pracy, stracił nawet ponad 400 zł miesięcznej pensji. Oczywiście stracił tylko czasowo, bo dostanie zwrot na koniec roku, ale nie oszukujmy się, przy obecnej inflacji te pieniądze za rok będą dużo mniej warte.
Ale chyba nie to w tym wszystkim jest najgorsze. Całe to zamieszanie z reformą podatków wprowadziło kolejną oś sporu w społeczeństwie. Po raz kolejny pokazano, gdzie jest czyje miejsce w szeregu. I wcale mnie nie dziwią ostre komentarze nauczycieli w mediach społecznościowych, tym bardziej że najniższa pensja w oświacie jest już prawie taka sama jak najniższa pensja w gospodarce. Tak być oczywiście nie powinno – ale o tym pisałem już wiele razy.
Jest jeszcze druga strona tego medalu – solidarność nauczycielska, a raczej jej brak. I to w sumie też nie dziwi. Nasze środowisko – chyba jak żadne inne – jest skłócone i podzielone. Jest wiele źródeł tego podziału, ale ja myślę, że kluczem jest indywidualizm w naszym zawodzie. W klasie jesteśmy carem i Bogiem, to my rządzimy, a do tego łatwo (nawet podświadomie) się przyzwyczaić, a kiedy przychodzi do relacji w szkole, to bardzo często wchodzimy w rolę ucznia na radzie pedagogicznej. Chociaż mamy kompletnie inne zdanie, to się nie odezwiemy, wolimy rozmawiać potem w mniejszych, bezpiecznych grupach naszych zaufanych koleżanek i kolegów. I tak to się kręci w edukacji. Każdy chce jakiejś zmiany, ale osób, które będą chciały te zmiany wprowadzać, jest już dużo mniej.
Teorie zarządzania mówią, że żeby przeprowadzić skuteczną zmianę w organizacji, potrzeba silnego lidera i przynajmniej 15 procent zdeterminowanych członków organizacji. W szkole bardzo często nie ma tak silnej grupy, która wsparłaby silnego lidera (których też nie ma znów tak wielu). I to jest najbardziej smutne w naszych organizacjach, że jesteśmy tak bardzo nieufni względem siebie.
Ciężko jest też wymagać od nauczycieli ogromnego zaangażowania i poświęcenia, jeśli nauczyciele z ponad dwudziestoletnim stażem zarabiają na pełnym etacie w jednej szkole poniżej trzech tysięcy złotych na rękę. Żadne opowieści o „klasie średniej” nie są w stanie zmienić smutnego obrazu finansowej rzeczywistości polskiej szkoły. A środowisko nauczycielskie, związki zawodowe nie są w stanie skutecznie wyegzekwować podwyżek. Ten stan inercji trwa w najlepsze i wydaje się, że będzie trwał nadal. Ale być może teraz, po nagłośnieniu tego zamieszania podatkowego, społeczeństwo zobaczy, że nauczyciele wcale nie zarabiają tyle, ile niektórym się wydaje. Czy może nie ma sensu się łudzić?
Mamy bardzo trudną i odpowiedzialną pracę. Pracę, która jest zupełnie niedoceniana, a wymagania społeczeństwa wobec szkoły są ogromne. I tu nie chodzi o podwyżki dla podwyżek, ale o poczucie godności tych, którzy wychowują przyszłe pokolenia Polaków.