Alternatywna edukacja w ostatnim czasie rozpala umysły i klawiatury wielu ludzi. Pandemia, refleksja nad edukacją zdalną i jej odkrywany potencjał pozwalają na stawianie pytań typu „co by było, gdyby”. Wielu osobom, szczególnie introwertykom, taka forma uczenia się i nauczania pasuje bardziej. Nie mam tu na myśli tylko uczniów, ale również nauczycieli. Mam takie przeczucie, że w najbliższych miesiącach nastąpi boom na rynku korepetycji online, webinarów i szkoleń. Już można to zobaczyć. Kiedyś była taka reklama – jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać?
Ano właśnie. Czy nie widać różnicy? Zależy, na co patrzymy. Jeśli na edukację w swojej tradycyjnej formie, z ocenianiem, kartkówkami, odpytywaniem i tak dalej, to na pewno tę różnicę widać. Czasami jest ona pozytywna, bo na pewno takie nowe formy uczenia się pomagają tym bardziej zmotywowanym i świadomym. Natomiast musimy sobie zdawać sprawę z tego, że system nasycony jest jednostkami, które do nauki zmuszać trzeba, bo nie jest to ich priorytet. I tu jest pies pogrzebany. Mamy w Polsce obowiązek szkolny, a więc cokolwiek by się działo, mamy małoletniego doprowadzić przed oblicze szkoły i niech się belfer wysila, żeby go nauczyć.
Jeśli zrewolucjonizujemy szkołę w duchu minimalizmu formalnego i narzuconej kultury uczenia się, to obawiam się, że wiele tych słabszych, mniej świadomych i zdemotywowanych jednostek po prostu się z tego systemu omknie. Oczywiście możemy się zastanawiać nad tym, czy ich obecna – przymusowa – edukacja ma sens i czy przynosi jakieś skutki. Jestem przekonany, że tak. Nawet jeśli nie są to umiejętności i wiedza, to jest to jednak doświadczenie. Bo wszystko można powiedzieć o szkole, ale nie to, że jest idealną emanacją państwa i społeczeństwa, które ją stworzyło. Bo czy życie po szkole nie jest równie pełne absurdów, wyścigu szczurów i ciągłego oceniania? W wielu przypadkach tak. I to też jest do zmiany.
Ale proponując różne modele alternatywne, zapomina się często, że byłoby to wprowadzanie obcego ciała do systemu. Bez zmiany systemu, terapia się nie przyjmie. Pisałem o tym ostatnio. Można otorbić system różnymi rozwiązaniami, ale nadal po ukończeniu najbardziej empatycznej, relacyjnej i nowoczesnej szkoły absolwent trafia do rzeczywistości ukształtowanej przez szkołę systemową. Błędne koło edukacji, którego przerwać się nie da, ale da się może skierować je na inne tory. Wykolejenie tego pociągu byłoby raz, że niemożliwe, a dwa, że szkodliwe z punktu widzenia dobra wspólnego.
Patrząc na to, co ostatnio dzieje się w świecie edukacyjnej publicystyki, zauważam, że prześcigamy się w tym, kto bardziej dokopie „pruskiej szkole”. Tak, zasługuje na solidne lanie, ale co to zmieni, oprócz chwilowej poprawy naszego samopoczucia? Zresztą, przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem, a rewolucje zazwyczaj zjadają swój własny ogon.
Ostatnio czytałem refleksję jednej z nauczycielek, która odeszła od oceniania tradycyjnego na rzecz oceny opisowej, skupionej na mocnych i słabych stronach ucznia w danym obszarze. Konkluzja była taka, że i tak część rodziców dopytywała się, jaka byłaby to ocena w normalnej skali.
Czy jako społeczeństwo jesteśmy gotowi na edukacyjną rewolucję? Nie. Czy kiedykolwiek będziemy? Nie. Smutne konkluzje, które prowadzą, przynajmniej mnie, do postawienia tezy, że może czas porzucić mrzonki o „nowej szkole”, deus ex machina, na rzecz zmiany rzeczywistości tu i teraz, powoli w duchu empatii, relacji i zrzucania sztucznych masek „psorów i psorek” na rzecz prawdziwej twarzy, bez wymuszania autorytetu.
Oczywiście, że to utopia, jak każda inna, bo zakłada, że wszyscy chcą zmiany, a tak nie jest. Znam wielu nauczycieli, którzy uważają, że ostrzej znaczy lepiej, i tłumaczą to jeszcze miłością (taką męską i szorstką), która wymaga. A skoro wymaga, to znaczy, że mu zależy. Znacie to?
Więc ten, kto może, ten, kto to czuje, niech będzie utopistą na swoim podwórku, niech zmienia szkolną rzeczywistość od swojego poletka. Niech zaraża tym innych, a może trajektoria wielkiego koła zwanego edukacją zmieni się choćby o kilka stopni. Byleby nie w stronę przepaści.