Zbliżamy się do kolejnych świąt naznaczonych piętnem pandemii, obostrzeń i bądź co bądź strachu. Codziennie jesteśmy informowani o liczbie zachorowań i zgonów z powodu koronawirusa. Szkoły żyją od kwarantanny do kwarantanny, próbując tak zorganizować pracę, żeby utrzymać ciągłość edukacji i stworzyć uczniom jak najwięcej normalności w tym nienormalnym dzisiaj świecie. I naprawdę czapki z głów przed tymi dyrektorami i nauczycielami, którzy rozumieją, że kluczem do jakiejkolwiek edukacji jest poczucie bezpieczeństwa tak ucznia, jak i nauczyciela.
Zapewnienie bezpieczeństwa nauczycielowi jest oczywiście obowiązkiem dyrektora i jest o tyle łatwiejsze, że jako nauczyciele jesteśmy dorosłymi ludźmi i sami potrafimy w dużym stopniu o siebie zadbać i odpada nam również obniżający poczucie bezpieczeństwa stres związany z byciem ocenianym. Pomijając oczywiście sytuacje nienormalne w szkołach, w których panuje atmosfera niekończącej się kontroli. Ale umówmy się, że piszemy tutaj o sytuacjach nieodbiegających zbyt mocno od normalności, więc siłą rzeczy uogólniamy i mam głęboką wiarę, że nie mówimy o utopii.
Nauczyciel ma ogromną władzę, którą może w zasadzie bez ograniczeń stosować względem uczniów. Może oceniać, a więc przypinać etykietki do pracy i zachowania swoich uczniów, mniej lub bardziej arbitralnie stwierdzać, że ktoś jest czwórką, ktoś trójką, a ktoś szóstką. Są wprawdzie wymagania na oceny i przepis, że ocenianiu podlegają tylko osiągnięcia edukacyjne, a tymi nie są estetyczny zeszyt w dwie linie, brak długopisu i linijki czy siedzenie w kurtce na lekcji. A i za takie rzeczy, lub ich brak nauczyciele potrafią wstawić ocenę z przedmiotu.
Bardzo mało się mówi niestety o tym, że szkoła – jako instytucja publiczna – jest organem państwa, które zgodnie z artykułem 7 Konstytucji RP działają na podstawie i w granicach prawa. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko to, że wszystko, co robi szkoła, musi mieć podstawę prawną. A bardzo często już sam statut szkoły, a więc ta szkolna konstytucja jest niezgodna z aktami wyższego rzędu. Pisałem już kiedyś o tym, że w szkole wiele rzeczy robi się, „bo zawsze tak było” i „u nas tak to wygląda”, i bardzo ciężko jest je zmienić. Ten szkolny uzus czasami jest dobry, jeśli służy wspólnocie, ale niestety bardzo często są to wymówki dla dociskania celem „śrubowania poziomu”.
Weźmy przykład pierwszy z brzegu – egzaminy próbne. Kuratoria w całym kraju już dawno wypowiedziały się (chociaż nie musiały), że egzaminy próbne mają charakter sprawdzenia wiedzy i przygotowania ucznia, a także zaznajomienia go z procedurą egzaminacyjną, a co za tym idzie – wyniki osiągnięte na tych próbach nie mogą być oceniane stopniem szkolnym i brane pod uwagę przy wystawianiu ocen klasyfikacyjnych. Bardzo często jednak słychać o szkołach, które nie dość, że wpisują oceny z tych egzaminów próbnych, to od ich wyniku uzależniają „dopuszczenie do matury”. Celowo napisałem ten zwrot w cudzysłowie, gdyż dopuścić do matury ma prawo tylko Okręgowa Komisja Egzaminacyjna na wniosek absolwenta. Szkoła jedynie przekazuje zgłoszenia i nie ma prawa w nie ingerować. Jedyne, co może zrobić nauczyciel, to wystawić ocenę niedostateczną z danego przedmiotu i nie dopuścić do ukończenia szkoły przez ucznia, a co za tym idzie, zmusić go do powtarzania klasy. Jest to niestety częstsze, niż mogłoby się zdawać.
Są szkoły, które próg oceny dopuszczającej ustawiły na 50% i dochodzi do paradoksu, w którym uczeń z egzaminu próbnego dostaje dajmy na to 45 % – czyli matura zdana – ale dostaje jedynkę, bo nie zmieścił się w szkolnych widełkach. Wynik jest, a jakby go nie było. To nie jest w porządku.
Zadbać o bezpieczeństwo ucznia – to podstawa pracy w szkole. Uczeń, który jest w strachu, niczego się nie nauczy. Więc dlaczego jest tak, że my, nauczyciele, nie chcemy zdjąć z nich części tego strachu, ale jeszcze go potęgujemy, szczególnie w tak niepewnych czasach? Jest grudzień, zbliżają się święta. I OK, rozumiem, że nie każdy świętuje, ale warto być dobrym przez cały rok, ale mam wrażenie, że to właśnie w grudniu nasila się presja związana z ocenianiem. Terminarze klasówek i sprawdzianów są zapełnione wpisami. Do tego dochodzą kartkówki, odpytywanie pod tablicą (najgorsza forma tortury), prace domowe i wiele innych form. Pomnóżmy to razy liczbę przedmiotów szkolnych i mamy gotową katastrofę.
Grudzień jest też czasem, w którym niektórzy dowiadują się, że jak tak dalej pójdzie, to nie przejdą do następnej klasy – taką motywację otrzymują przed końcem roku. I to my, nauczyciele, jesteśmy sprawcami tego potęgującego się przed końcem roku stresu u uczniów. Natrafiłem ostatnio na badania, które wskazywały, że życie człowieka zestresowanego się skraca, że jego zegar biologiczny bije coraz szybciej. Nie ma w tym niczego dziwnego. Życie na bombie powoduje, że jesteśmy ciągle w stanie czuwania. Spodziewamy się ataku z każdej strony i to powoduje, że nasze reakcje są niewspółmierne do sytuacji.
Powiedzieć sobie trzeba wyraźnie, że te „niegrzeczne” i „niewyuczalne” dzieci, którym każdy ciągle o tym przypomina, inne nie będą. Bo skoro i tak wszyscy mają je za takie, to po co mają się starać. Pomyślmy o tym z tej perspektywy i zapewnijmy im (zwłaszcza im) bezpieczeństwo, nie to fizyczne, ale psychiczne i emocjonalne, a być może okaże się, że wcale nie są tacy ostatni.
Wszystko to wymaga wysiłku i chęci, a ja mam wrażenie, że w naszym zawodzie jest tego coraz mniej. I to nie jest wyłącznie nasza wina, co w żadnym jednak wypadku nie zwalnia nas z odpowiedzialności.