Nie ma co ukrywać, że osią dyskusji o stanie oświaty w Polsce nie jest w ostatnich latach ani jej organizacja, ani poziom wymagań, ani pomysły na unowocześnienie procesu nauczania, ale pieniądze dla nauczycieli. I mam takie wrażenie, że nie zmieni się to, dopóki te pieniądze nie przestaną być dla nauczycieli problemem, bo ciężko się rozmawia, kiedy u ogromnej części środowiska występuje poczucie materialnego niedocenienia.
Po ostatniej podwyżce pensji minimalnej w Polsce okazało się, że część nauczycieli została poniżej tej kwoty i pojawił się problem, w którym jakoś trzeba było im dopłacić, żeby mieli chociaż to minimum. Bo należy pamiętać, że wraz z podwyżką płacy minimalnej nie zmieniły się stawki w rozporządzeniu regulującym wynagrodzenia nauczycieli. Jest to problem nie tylko techniczny, to jest tylko ostatnia, wierzchnia jego warstwa. Sięga dużo głębiej, do samych fundamentów zawodu. Wielokrotnie już pisałem o tym, jak ważny jest zawód nauczyciela i jak istotna jest kwestia odpowiedniego motywowania do pracy oraz podtrzymywania tej motywacji na wysokim poziomie. Możemy się czarować uznaniem przez przełożonych, wdzięcznością uczniów i rodziców, ale tym nie wykarmimy rodzin i nie będziemy w stanie spełniać się jako ludzie poza pracą. Bo przecież nie pracujemy po to, żeby przeżyć, ale po to, żeby żyć i nie martwić się tym, czy wystarczy nam od wypłaty do wypłaty.
Jasne, że niskie pobory nauczycieli wymuszają szukanie innych źródeł zarobku i wspomagania swojego budżetu. Nikogo nie dziwi praca w dwóch szkołach na dwóch etatach, co tylko przyspiesza zmęczenie i wypalenie zawodowe. Nikogo nie dziwi też mocno rozwinięty rynek korepetycji, na których uczniowie próbują nadrobić to, czego nie udało się im nauczyć w szkole. Przypomina to trochę zaklęty krąg oczekiwań, tych stawianych i tych spodziewanych, no bo jak być najlepszym nauczycielem, jakim możesz być, jeśli nie masz czasu na nic oprócz tego, co niezbędne do utrzymania siebie i rodziny. Minimalizm jest więc czymś, co w polskiej edukacji jest wszechobecne. Przywiązanym do starych form, metod i treści nauczycielom bardzo trudno jest wyjść poza schematy ze względu na marazm i przemęczenie. No i brak perspektyw.
Okazuje się, że Polska jest jednym z niewielu państw, w których pierwsza pensja nowo zatrudnionego nauczyciela jest prawie dokładnie taka jak minimalna pensja w gospodarce. Nie rynkowa, ale ta ustanowiona administracyjnie przez rząd. Lata studiów są wyceniane na minimum. W innych, nawet biedniejszych niż Polska krajach minimalna pensja nauczyciela zaczyna się od mniej więcej 130% minimalnego wynagrodzenia, co nie jest oczywiście ideałem, ale przynajmniej w jakimś stopniu różnicuje zawód, który wymaga solidnego wykształcenia, od najprostszych zawodów, w których formalne wykształcenie nie jest wymagane.
Trudno jest się dziwić oporowi, na który natrafiają dyrektorzy szkół przy kolejnych proponowanych inicjatywach. Trudno też dziwić się brakowi entuzjazmu przy zapowiadanych podwyżkach, których celem jest de facto podniesienie pensji nauczyciela stażysty do poziomu ciut ponad minimalną krajową. Nie ma też co liczyć na podwyżki w najbliższych miesiącach, które będą odbywać się pod znakiem zbliżających się wyborów i startujących kampanii.
Wydaje się czasami, że wszyscy chcieliby społeczeństwa obywatelskiego, ludzi światłych i otwartych, ale tym, którzy mają to wykreować, nie należy się nic poza socjalnym minimum. To podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Jeszcze kilka lat (mniej niż więcej), a zawód nauczyciela jeszcze bardziej się spauperyzuje, bo brakować będzie kadry, a powszechne stanie się uzupełnianie wykształcenia i uczenie czterech, pięciu przedmiotów naraz przez jednego nauczyciela. Pomimo kompetencji i chęci jest to w większości skazane na porażkę, bo ciężko być autorytetem we wszystkim.
Mam nadzieję, że nadciągający kryzys ruszy sumieniami i wolą decydentów i zdecydują się oni na rzeczywistą i radykalną zmianę statusu nauczyciela.