Edukacja w Polsce jest powszechna i bezpłatna. Mamy w konstytucji zapewnione prawo do uzyskania wykształcenia, a nawet państwo wymaga od swoich obywateli, aby to wykształcenie uzyskali. Stąd też obowiązek edukacji i obowiązek szkolny. Jest tak od zarania najnowszych dziejów. Szkoła stała się instytucją obowiązkową i bądź co bądź kształtującą przez dekady pokolenia Polaków, mniej lub bardziej chętnych do nauki. I pewnie nie byłoby z tym większych problemów, gdyby wszyscy uczniowie byli do siebie podobni i gdyby dało się do wszystkich dotrzeć tymi samymi albo chociaż zbliżonymi metodami.

Wiemy doskonale, że tak nie jest, i nie mam tu na myśli nawet przypadków skrajnych, a więc takich, które wymagają kształcenia specjalnego na podstawie orzeczeń, ale przede wszystkim to, że każdy z nas inaczej przetwarza zdobywane informacje. Są wśród nas wzrokowcy, słuchowcy, kinestetycy albo tacy, którzy łączą cechy tych trzech. Tradycyjny wykład trafi raczej tylko do słuchowców. Wiemy doskonale, że wraz z rozwojem neuronauki ciężko jest uzasadniać dalsze trwanie w „starych, dobrych czasach”. A i młodzież dzisiaj jest dużo mniej karna i skłonna do podporządkowania się niż dawniej. I bardzo dobrze, bo przecież nie chcemy wychowywać bezwolnych trutni i ludzi godzących się na wszystko, ale samodzielnych i wolnych obywateli. Dziwne byłoby, gdyby szkoła oczekiwała takich efektów, a funkcjonowała zupełnie odwrotnie.

Trwa ostatnio w mediach dyskusja na temat edukacji włączającej. Niektórzy publicyści (nawet jeśli nie dziennikarze) uważają, że przynosi ona więcej szkód niż pożytku, bo dzieci wymagające większej uwagi i innych metod mają opóźniać pracę dzieci „normalnych” albo zbyt absorbować czas nauczyciela, co nie przynosi korzyści ani jednym, ani drugim, a nauczyciela doprowadza do niepotrzebnej frustracji. Wypowiadane w ten sposób nieznoszące sprzeciwu tezy są próbą siłowego, wbrew rzeczywistości, powrotu do „starych, dobrych czasów”, w których wróg był wrogiem, przyjaciel przyjacielem i nie zastanawiano się nad tym, że ludzie mają różnie, ale raczej wymagano, żeby jak ktoś jest w jakikolwiek sposób inny, nagiął się i dostosował do większości. Fascynujące jest to, że często te same osoby mówią w pięknych słowach o wolności i niepodległości, a kiedy przychodzi do szkoły i wychowania, okazuje się, że wolność i niepodległość jak najbardziej, ale w szkole dziecko ma być uległe i posłuszne. Bo tak było zawsze. A tradycja – rzecz święta.

I nawet nie zakładam tu (choć przychodzi mi to dość ciężko) złej woli, a jedynie niechęć do pogodzenia się z faktem, że świat nie wygląda już tak samo jak kilkadziesiąt lat temu. A nasze lata młodości są już za nami i pozostało po nich wspomnienie, a może i złość, że obecna młodzież chce ułożyć swój świat inaczej, niż my to sobie wyobrażaliśmy.

Wierzę, że potrzeba zmiany w nas samych, nie tylko nauczycielach, ale ogólnie – ludziach. Potrzeba refleksji nad tym, jak wchodzimy w relacje z innymi ludźmi, by postępować tak, jak byśmy chcieli, żeby z nami postąpiono. Myślę, że rewolucja życzliwości jest konieczna w edukacyjnej zmianie.