System edukacji w Polsce jest przedziwny. Z jednej strony prawo oświatowe jest skonstruowane tak, że naprawdę dyrektor szkoły, a i nauczyciel, mają dość duże pole manewru, jeśli chodzi o dobór form i metod swojej pracy. Szkoła może zmieniać czas trwania lekcji, może wprowadzić własny system oceniania bieżącego, może de facto pracować w sposób bardzo nieszablonowy, i to będzie cały czas zgodne z prawem. Oczywiście, o ile te wszystkie rozwiązania zostaną wpisane do prawa szkolnego, czyli statutu.
Z drugiej jednak strony każda zmiana dokonywana przez tego czy innego ministra oświaty jest odbierana jako atak na szkołę. No dobrze, może trochę przesada, ale w mediach przeważają głosy krytyczne. Dzieje się tak przynajmniej z kilku powodów.
Po pierwsze dlatego, że ministrami zostają najczęściej osoby, które nie mają zbyt wielkiego doświadczenia w pracy w szkole, a jeśli już, to wydaje mi się, że wstępując do gmachu przy Szucha, szybko strząsają edukacyjny kurz ze swoich sandałów i wchodzą w rolę biurokratów. Byłem kiedyś na spotkaniu z wiceministrem edukacji, który przez wiele lat pełnił funkcje kierownicze w jednym z lepszych polskich liceów. Było to spotkanie o charakterze dyskusyjno-informacyjnym, a główną odpowiedzią pana wiceministra było „nie wiem” i „nie jestem upoważniony do przekazania tej informacji”.
Jest to więc pewien syndrom stołka. Bo z gabinetu często wydaje się, że jeśli usuniemy tę czy inną lekturę z kanonu, a co innego dodamy (oczywiście arbitralnie), to doprowadzi to do podniesienia poziomu szkoły i wypuszczenia w świat mądrzejszych absolwentów. Poza tym jest chyba wśród ministrów taka potrzeba zostawienia czegoś po sobie, stąd też pojawiają się reformy, które zbyt wiele nie wnoszą – jak chociażby obecna reforma kanonu lektur, która wśród lektur obowiązkowych nie zmienia nic, a która jest bardzo głośno komentowana od lewa do prawa. O czymś trzeba mówić.
Pomijam już fakt zaplecza ideologicznego tego czy innego ministra. To zawsze jest powód do dyskusji i snucia kasandrycznych (bądź idyllicznych – zależy od opcji) wizji szkoły, która w wolnej Polsce widziała już dwudziestu ministrów. Przeceniamy często rolę instytucji centralnych i ich wpływ na szkolne życie. Wiemy doskonale, że są wytyczne i kierunki polityki oświatowej, ale ich realizacja jest po stronie dyrektorów, a oni jeszcze (póki co) mają dość sporą autonomię w swoich placówkach. Znam takich, którzy biorą je bardzo na poważnie, ale też takich, którzy oprócz zapoznania z nimi nauczycieli na sierpniowej radzie nic więcej z nimi nie robią.
Po drugie – bardzo wiele rozbija się o poczucie godności nauczyciela. Ciężko jest realizować zadania narzucane z góry, które zawsze są odbierane jako coś dodatkowego, kiedy to, co nauczyciel robi do tej pory, sprawia wrażenie zbyt dużego obciążenia. Nauczyciele zarabiają zbyt mało, przekładając to na odpowiedzialność i obciążenia psychiczne, które niesie ze sobą ten zawód. Nie ma się co dziwić, że każdy pomysł edukacyjnej góry będzie odbierany negatywnie, choćby był logiczny i przemyślany.
Pierwszą reformą szkoły powinna być jednak gruntowna reforma zawodu nauczyciela wraz ze znacznym wzrostem płac i realną ścieżką rozwoju, która nie skończy się po 10–12 latach, jak to jest dzisiaj. Dochodząc do etapu nauczyciela dyplomowanego, tak naprawdę osiągamy zawodowy sufit. To wypala i dobrze o tym wiemy. A przecież nauczyciele mają przenosić swój ogień na umysły dzieci i młodzieży. Nie zrobią tego, jeśli ktoś będzie ich notorycznie gasił. Nie zrobią tego, jeśli będą żyli w świadomości upokorzenia. A tak się niestety dzieje.
Po trzecie – szkoła (jako system) jest tak mocno zakorzeniona w świadomości Polaków, że dopuszczenie myśli, że może wyglądać inaczej, jest bardzo często traktowane jak herezja. Edukacja inna niż systemowa nie mieści się bardzo często w wyobrażeniach o rzeczywistości społecznej w Polsce. To się zmienia, ale niestety zbyt wolno. Paradoksalnie bardzo dużo dobrego w tej kwestii zrobiła pandemia, która pokazała, że można się uczyć inaczej i że szkoła nie jest do tego koniecznie potrzebna.
Wiele wody musi upłynąć jeszcze w Wiśle zanim system oświaty się realnie zdywersyfikuje. Bo to, co mamy do tej pory, a więc edukację domową – wspaniałą opcję dla tych, którzy dysponują czasem na kształcenie swoich dzieci – jest nadal marginesem i nie wiemy, jak zareaguje system, gdy ten rodzaj kształcenia będzie powszechnieć. W Polsce, w odróżnieniu od innych krajów, edukacja domowa jest traktowana niezwykle liberalnie i chwała, bo tak powinno być.
W niektórych krajach Europy, jak Niemcy, edukacja domowa jest w zasadzie zakazana. Wynika to z fundamentalnej różnicy w patrzeniu na relacje wychowawcze. W Polsce mamy bardzo tradycyjny model, który wyrósł na przekonaniu, że wychowanie i opieka nad dzieckiem jest wyłączną funkcją rodziny i to rodzice najlepiej wiedzą, co jest dla dziecka dobre. Mają prawo wychowywać je po swojemu, zgodnie z własnym systemem moralno-etycznym. Niemcy z kolei patrzą na dziecko jako na „własność” (oczywiście nie w kategoriach przedmiotowych) całego społeczeństwa, a na rodziców jak na realizatorów woli i poglądów tego społeczeństwa. Stąd też obowiązek nauczania niemieckich dzieci w szkole i tylko tam.
Te różnice są zakorzenione głęboko w historii i w odmiennej antropologii. I niech nas nie zwiedzie bliskość geograficzna. Filozoficznie jesteśmy zupełnie gdzie indziej i warto o tym pamiętać przy porównywaniu życia społecznego u nas i na zachodzie.
Po czwarte – jesteśmy w samym środku wielkiej rewolucji społeczno-technicznej i tak skostniałe systemy jak nasza oświata reagują na nią, jak umieją, a więc próbuje się wprowadzać zdobycze techniki do szkół, ale jeśli tam, na miejscu, w szkole nie będzie rzeczników tej zmiany, to skończy się na szkoleniu z tzw. TIK, za które dyrektor zapłaci, a które rada wpisze sobie do sprawozdań. I na tym koniec. Bo liczy się przecież to, co na papierze.
Jeśli damy się porwać tej rewolucji, to odwrotu nie ma i okaże się, że szkoła systemowa to archaizm, który należy albo reformować, albo znaleźć dla siebie przestrzeń alternatywną. Bo jak się raz coś dostrzeże, to dawne metody staną się na tyle nieatrakcyjne, że nie będzie do nich powrotu.