Szkoła wraca do szkoły. W końcu odejdziemy od komputerów, od nauczania zdalnego, które sumarycznie ma chyba jednak więcej wad niż zalet. Ten sposób edukacji idealnie sprawdza się w grupach ludzi, którym zależy i którzy chcą się czegoś nauczyć. Masowe zdalne nauczanie, szczególnie w niższych klasach szkoły podstawowej, poza dużymi miastami miało różny przebieg. Wielu znajomych z dziećmi w takich właśnie szkołach mówiło mi o minimalizmie zaangażowania i poczuciu straty czasu. Myślę, że to jedna z przyczyn ostatniego sukcesu edukacji domowej i innych alternatywnych form edukacji.

Szkoła w szkole wymaga ogromnej reformy i świetnie, że coraz więcej osób jest tego świadomych i chce oddolnie pracować na rzecz tej zmiany. Jest we mnie jednak pewna obawa, że zabraknie motywacji tym, którym do tej pory najbardziej zależało. Zdarzyć się bowiem może sytuacja, w której odpływ nauczycieli będzie większy niż przypływ, a ilość nadgodzin skutecznie zabiją inicjatywę zmiany, jednocześnie dając stabilizację ekonomiczną. Ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby godnie zarobić i być zmotywowanym do zaangażowanej pracy. Dziś często jest tak, że jest albo jedno, albo drugie.

Ciężko jest szukać dobrych stron i jasnych punktów na mapie publicznej edukacji w Polsce. To ciągle jest sytuacja walki o przetrwanie instytucjonalne, o obsadzenie godzin, o pogodzenie interesów różnych grup. Mam wrażenie, że coraz częściej jest tak, że zaangażowanie instytucji szkoły jest skierowane na samą siebie, czyli jest przedmiotowe, a nie na uczniów, czyli podmiot edukacji. Sytuacja jest więc taka, że biegamy w szkole z pustymi taczkami, jak w tym dowcipie, i mówimy, że nie mamy tyle pracy, że nie ma czasu ich załadować.

Dobrym krokiem było ostatnio zwrócenie uwagi na odbiurokratyzowanie szkoły i rzeczywiście ja to odczułem, bo nikt nie wymagał ode mnie niczego, czego nie mógłby znaleźć w dzienniku elektronicznym. To w zasadzie mogłaby być jaskółka czyniąca wiosnę w edukacji, ale jest stanowczo za mała i za cicha. Dopóki nie zmienią się finanse w oświacie, to niewiele się zmieni w ogóle. To bardzo przykre, że sprowadza się to wszystko do finansów, ale tej irytacji, zmęczenia psychicznego i ogólnej apatii inaczej się naprawić nie da. Tym bardziej, że opinia publiczna wcale nam nie sprzyja.

Jak więc odwrócić ten trend? Moim zdaniem się nie da, a odchodzące już pokolenie nauczycieli będzie w pewnym sensie gasiło światło publicznej edukacji w Polsce. Bo chyba dopiero kryzys zatrudnienia spowoduje refleksję decydentów o rzeczywistym statusie zawodowym pracowników oświaty. I nastąpi to wcześniej niż póżniej, bo skoro ja, mając prawie czterdzieści lat, jestem najmłodszym nauczycielem „przedmiotowcem” w państwowej podstawówce w niewielkim mieście, to pewnie i w innych szkołach jest podobnie. A uczyć trzeba – jest obowiązek nauki.

Szkoła publiczna dociera do punktu, w którym osiągnięta zostanie masa krytyczna, moment poza którym nie będzie już odwrotu i trzeba będzie myśleć nad kierunkiem reformy. Oby stało się to jak najszybciej.