Do szkoły trzeba chodzić. To zdanie, z którym dzisiaj nikt nie dyskutuje. To pewnik prawie tak oczywisty jak to, że słońce wschodzi i zachodzi. No bo jak to tak bez szkoły. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie braku zorganizowanej edukacji, a wszystkie pomysły, które chcą wyrwać dzieci z tego systemu, postrzegamy podskórnie jako szarlatanerię, cwaniactwo, snobizm czy zideologizowane mody. Oczywiście to wszystko są stereotypy, szkodliwe.
Warto jednak zastanowić się, skąd wziął się obowiązek szkolny i po co w zasadzie został wprowadzony. Oczywiście odpowiedź na tę drugą część pytania jest dość oczywista. Chodziło o likwidację analfabetyzmu, co w państwach, które wprowadzały takie rozwiązania, wiązało się bardzo mocno z wyznawaną w tych krajach religią. A po raz pierwszy obowiązek szkolny pojawił się w protestanckich państwach Rzeszy w pierwszej połowie XVII wieku. Również amerykańskie kolonie, w których większość stanowili wypychani przez umiarkowanych anglikanów purytanie, wprowadzały takie rozwiązania (chociażby Massachusetts). Chodziło oczywiście o nauczenie dzieci czytania Pisma Świętego i w zasadzie na tym się ta edukacja kończyła. Przymusem były objęte dzieci w wieku od sześciu do dziewięciu lat.
Na masową skalę obowiązek szkolny wprowadziły władze Prus na początku wieku XVIII i tutaj już motywacje były zgoła inne. Niekoniecznie były one ugruntowane na fundamentach religijnych (chociaż one też były ważne), co raczej na nowym paradygmacie – oświeceniowym rozumieniu człowieka i ludzkości. Były to czasy, w których na piedestał został postawiony ludzki rozum, a w otchłań pogardy staczała się religia. Nie może tutaj dziwić sprzeciw ze strony Kościoła katolickiego dla obowiązku szkolnego opartego na paradygmacie z natury rzeczy antykościelnym, szczególnie po czasach rewolucji francuskiej.
W zasadzie to na początku XVIII wieku można umiejscowić początek rozdźwięku między światem wiary (szczególnie w katolickim wydaniu) a światem nauki (szczególnie w tym ateistycznym wydaniu), chociaż wiadomo, że pomiędzy tymi skrajnościami jest wiele odcieni szarości.
Obowiązek szkolny wyrósł więc na gruncie z jednej strony fundamentalizmu religijnego w wydaniu protestanckim i fundamentalizmu areligijnego w wydaniu oświeceniowego ducha czasów, który szczególnie objawiał się pod piórem takich filozofów jak chociażby Immanuel Kant. Uważał on, w dużym skrócie, że człowiek w swojej naturalnej formie jest w zasadzie zwierzęciem i dopiero nagięcie go do państwowego (lub państwowo-religijnego jak w Prusach czy Anglii i jej koloniach) przymusu może go uczłowieczyć. To wtedy rodzą się rasistowskie, eugeniczne i supremacyjne koncepcje wyższości kultury zachodniej, europejskiej nad resztą świata, a szczególnie nad pogardzanymi rdzennymi ludami szczególnie Ameryki Północnej i Afryki. To przekonanie o misji dziejowej, jaką ma kultura WASP (a więc White Anglo-Saxon Protestant) spowodowało tragedie rdzennej ludności Stanów Zjednoczonych i Kanady. Oczywiście taki był wówczas trend i wpisywały się w niego również pozaprotestanckie instytucje, jak chociażby okryte ostatnio złą sławą przymusowe szkoły prowadzone przez Kościół katolicki w Kanadzie.
Wtedy wydawało się to normalne. Postrzeganie rdzennych Amerykanów, czarnoskórych potomków niewolników bądź afrykańskich autochtonów w sposób, najłagodniej mówiąc, protekcjonalny, a bliżej prawdy – z pogardliwą wyższością, która wynikała z oświeceniowego przekonania, że tylko te narody, ci ludzie, którzy nauczyli się korzystać z rozumu w sposób „właściwy”, mogą sprawować władzę w stylu divide et impera nad niedorozwiniętą resztą. Myślę, że jest to fundament tego pęknięcia społecznego, które dziś napędza narrację w Ameryce.
I w tym wszystkim jest ten nieszczęsny przymus szkolny, który w Polsce jest w zasadzie podzielony na dwa. Na obowiązek chodzenia do szkoły (do 18 roku życia) i na przymus wyedukowania się (przynajmniej na poziomie szkoły podstawowej). I pomimo tego, że żaden przymus w życiu człowieka nie jest dobry, bo bardzo łatwo jest go przerobić w opresję i indoktrynację (co było zamiarem Kanta i później poniekąd Hegla, który pisał o państwie), to nie wyobrażam sobie dziś uwolnienia dzieci od tego przymusu, ale być może niekoniecznie wszystkich w jednym, państwowo ustalanym paradygmacie.
Marzy mi się system, w którym istnieje obowiązek edukacji dzieci między 6 a 18 rokiem życia, ale ten obowiązek spoczywałby bardziej na bliższej dziecku wspólnocie, czyli przede wszystkim rodzinie, a niekoniecznie państwowej szkole. Wyobrażam sobie system, w którym rodzic dostaje „kartę ucznia”, która wiąże się dotacją celową na kształcenie tego konkretnego dziecka i może ją przeznaczyć na edukację, tak w formie edukacji domowej, szkoły wyznaniowej, szkoły demokratycznej, grup edukacyjnych, szkół w chmurze, serwisów online i czego byśmy tam sobie jeszcze nie wymyślili, nie zapominając oczywiście o tradycyjnej szkole. Ona jednak musi zostać dla tych, którzy nie wyobrażają sobie innej edukacji, a tych jest pewnie niemało. Wydaje mi się jednak, że przez taką presję rynku te najbardziej „betonowe” szkoły musiałyby się troszkę rozkruszyć i wierzę, że natychmiast ze szczelin zakwitłyby na nich róże.
Pewnie część z Was puka się w czoło i myśli sobie – naiwny utopista. Być może tak, ale przy zachowaniu egzaminów zewnętrznych, które są niezbędne przy zdecentralizowanym systemie, rynek bardzo szybko zweryfikowałby szarlatanów i oszustów. Nikt nie chce przecież krzywdy dzieci, a na pewno nie rodzice.
Więc przymus tak, ale nie jako sztywne ramy, raczej jako zestaw wielu opcji w otwartym na nowości zbiorze. Bo czasy dominacji mijają i świadomość wzrasta. Widać to choćby po alternatywnych pomysłach na edukację w Polsce. Od bliskich systemowi szkół katolickich, protestanckich czy innych prowadzonych przez NGO aż do szkół demokratycznych czy grup opartych o edukację domową.
Pierwszy krok został zrobiony. Czy stać nas na kolejny?