Są w szkole przedmioty, które wzbudzają więcej emocji niż inne. Wynika to głównie ze specyfiki dziedzin wiedzy omawianych na danych przedmiotach. Można oczywiście bardzo spłycić to zagadnienie i podzielić klasycznie na przedmioty humanistyczne i ścisłe, a więc na takie, w których kluczowa jest interpretacja, a co za tym idzie, poziom subiektywizmu jest znaczny, i na takie, które bazują na obiektywnej, mierzalnej i weryfikowalnej wiedzy empirycznej. Oczywiście tych drugich też można użyć do tworzenia subiektywnych opinii, ale na poziomie fundamentalnym różnica jest rzeczywiście mocno dostrzegalna.
Jesteśmy w samym środku wielkiego medialnego sporu o jeden z podręczników do nowego przedmiotu historia i teraźniejszość, który napisany jest bardziej jako historyczny esej, którego autor nawet nie sili się na obiektywizm i dość jasno wykłada swój pogląd na omawiane tematy. Podlane jest to oczywiście autorytetem (niewątpliwym) profesora Roszkowskiego. Każdy ma prawo do swojego widzenia historii, także profesor Roszkowski. Można się z tym punktem widzenia zgadzać albo nie. Problem leży jednak gdzieś indziej – w definicji słowa podręcznik i w tym, po co podręcznik w szkole jest.
Kiedyś podręczniki były wykładnią jedynej słusznej interpretacji danej wiedzy i sposobów jej aplikacji w życiu codziennym. Były narzędziem w rękach władz – narzędziem propagandy, wychowania idealnego obywatela. Nie chodzi mi tu bynajmniej tylko o systemy totalitarne, bo one same tego nie wymyśliły. Taki nurt pojawił się już w XIX wieku, szczególnie w szkole pruskiej, która stała się uosobieniem tego, czego w dzisiejszej edukacji nie chcemy. Podręcznik w tym dyskursie był narzędziem służącym nie tylko do indoktrynacji młodzieży, ale również do trzymania nauczyciela w ryzach. Bo podręcznik był obowiązkowy i należało go „przerabiać”. W tym paradygmacie szkoła została sprowadzona do taśmy montażowej gotowych produktów, która wyklucza wszelką kreatywność, krytyczne myślenie i samodzielność. Wszystko ma być pod kontrolą, sprawdzalne, mierzalne i porównywalne, a odchylenia są i będą karane.
Całe szczęście, że czasy systemu jedynego prawdziwego podręcznika minęły. Dzisiaj nawet nie musimy korzystać z jakiegokolwiek podręcznika. Możemy sami planować naszą pracę w szkole bez podpierania się jakimkolwiek wydawnictwem i jest to coraz popularniejsza, choć nadal dość niszowa możliwość. Niszowa dlatego, że podręcznik jednak dużo ułatwia tak nauczycielowi, jak i uczniowi, chociażby w usystematyzowaniu i ustrukturyzowaniu materiału. Jak by jednak na to nie patrzeć, to dzisiaj podręcznik jest narzędziem, a nie punktem odniesienia. Ma nam pomagać, a nie nami kierować.
Mam przekonanie, że z podręcznikiem do historii i społeczeństwa jest ten problem, że powstał trochę w starym duchu, jako wykład niewątpliwego autorytetu w dziedzinie historii najnowszej, ale nie pozostawił miejsca na szerszą interpretację i zadawanie pytań, skupiając się na jednostronnej ocenie rzeczywistości, ocenie przez okulary konkretnego światopoglądu. Wiadomo, że każdy go ma, ale podręcznik nie powinien nim epatować, co nie oznacza, że nie powinno go być tam wcale.
Tworzenie podręczników, szczególnie do przedmiotów humanistycznych, wymaga bardzo dużo powściągliwości i wyczucia. Nie zakładam złej woli autora i wydawcy rzeczonego dzieła, ale reakcji można było się spodziewać i zbierane cięgi są elementem walki światopoglądowej, bo przecież nie chodzi tu o edukację. Publikacja zbiegła się z sezonem ogórkowym w polityce, więc te przekazy są mocno zwielokrotnione z uwagi na brak (albo mniejszą ich ilość) innych, ciekawszych tematów.
Podręcznik to tylko narzędzie. A narzędziem można budować i niszczyć. Wszystko zależy od operatora i trochę od jakości narzędzia. Wybierajmy mądrze.