Czasami nie wszystko wychodzi nam tak, jak byśmy tego chcieli. Czasami nawet najlepsze plany biorą w łeb i okazuje się, że musimy organizować sobie przestrzeń życiową na nowo. Czasami ponosimy za to winę, a czasami jest tak, że następuje nagromadzenie zbiegów okoliczności, które wyrzucają nas poza obraną ścieżkę.
Tak samo jest w szkole. Tutaj może pójść źle wiele rzeczy. Możemy sobie choćby zaplanować wspaniałą lekcję z wachlarzem metod. Możemy chcieć błysnąć erudycją i ze swadą opowiadać o naszej pasji. Wchodzimy na lekcję i patrzymy na klasę. Jedne oczy zapuchnięte od płaczu, ktoś inny ma nos w książce, ktoś patrzy w okno, a jeszcze ktoś inny myśli o klasówce, która ma być na kolejnej lekcji, albo jest zmęczony po wychowaniu fizycznym, które było godzinę wcześniej. Mamy przed sobą kilkanaście lub kilkadziesiąt osób. Tyle, ile osób – tyle historii. A do tego wszystkiego my mamy ich czegoś nauczyć.
Czy nasz plan na tę lekcję powinien się skupić na treściach naszego przedmiotu? Oczywiście, że tak – w idealnym świecie na pewno tak będzie. W tym naszym – nieidealnym – też pewnie można próbować, ale efekty nie będą rewelacyjne. Część będzie zblokowana na przyjęcie tych treści, dlatego że ich bardziej podstawowe potrzeby nie są zaspokojone. Nie można myśleć o niebie, kiedy jesteś głodny, jest ci zimno albo nie masz dostępu do toalety. Nie można inspirować się i rozwijać, jeśli jesteś zastraszony, wgniatany w kompleksy i upokarzany. Nie można w końcu szukać swojej drogi w wolności, jeśli obiektywnie nie jesteś wolny, jeśli chodzisz na smyczy dorosłych, na smyczy uzależnień, na smyczy chorych relacji.
Ilu takich uczniów jest w naszych szkołach? Można zapytać przewrotnie – ilu nie ma takich problemów? Moje doświadczenie pracy w szkole średniej pokazuje, że te proporcje zmieniają się z roku na rok, ale niestety nie na lepsze. Jest coraz więcej problemów, świat pędzi coraz szybciej, a niektórzy wypadają z tego pociągu, tłuką się i ranią. Wskoczyć jest bardzo trudno, a pędzenie za nim potwornie męczy. Prowadzi do niewyobrażalnego wyczerpania życiem, większej liczby samobójstw, samookaleczeń, ucieczek z domu, depresji, stanów lękowych i innych zaburzeń, przede wszystkim na gruncie relacji.
A my przecież przyszliśmy na lekcję, żeby ich czegoś nauczyć – historii, języka, matematyki, czegokolwiek. Za to nam płacą. Z tego się musimy tłumaczyć i pokazywać efekty. W szkołach średnich, szczególnie tych „lepszych”, jest to widoczne bardziej niż gdziekolwiek indziej. Rankingi, opinia – ogólnie poziom trzeba trzymać. Nie ma miejsca na słabość. Ona jest oznaką, że liceum to nie miejsce dla ciebie. Ile jest takich szkół, w których słyszy się takie rzeczy? Nie trzeba odpowiadać. Wszelkie próby zmian, a często nawet samej sygnalizacji problemu są natychmiast kontrowane przez „profesorski beton”, który używa zbitki „trzymać poziom” jak mantry, która ma zakląć rzeczywistość i ukształtować ją na obraz i podobieństwo ich wyobrażeń. I rzeczywiście z takich szkół usuwane są jednostki nieprzystające, myślące inaczej, z problemami.
Można sobie zadawać pytanie, czy można połączyć ten mityczny poziom wypracowany przez elitarnych nauczycieli elitarnych szkół (w połączeniu z elitarnymi korepetytorami) ze zdrowymi relacjami i ludzką atmosferą w szkole. Ja wierzę, że się da. Wymaga to jednak zmiany patrzenia na własny warsztat, na siebie samego. Doświadczenie pokazuje, że niewiele osób jest na to w zawodzie gotowych. Pokazują to też ostatnie wpisy osób odpowiedzialnych za projekt Budzącej Się Szkoły – że jeszcze nie teraz, że jest duży opór, że liceum to nie miejsce na relacje, że „nie róbmy tu szkoły specjalnej”. Trochę taki nasz obraz. Chwała tym, którzy się nie zrażają, a jeszcze większa tym, którzy mają siłę walczyć.
Opór jest duży, ale wierzę, że z roku na rok będzie malał. Świadomość jednak się zwiększa – i bardzo dobrze.
Wracając do tego, co powinniśmy zaplanować na każdą lekcję oprócz merytorycznych treści, których przecież powinniśmy uczyć. A w zasadzie ideałem byłoby, jeśli zachęcilibyśmy (jak prawdziwi liderzy) do tego, żeby uczniowie mieli wewnętrzną motywację do uczenia się. Tak zdobyta wiedza zostaje na dłużej.
Po pierwsze, powinniśmy zapewnić bezpieczeństwo wszystkim w klasie. Nie wystarczy sprawdzić, czy okna nie wypadają i czy krzesła nie są zepsute. Poczucie bezpieczeństwa w klasie to pewność, że nikt mnie nie wyśmieje, że nie usłyszę kąśliwej uwagi pod swoim adresem, że nie będę obiektem pogardliwych spojrzeń. Nauczyciel powinien takie sytuacje ucinać z całą stanowczością i wytworzyć atmosferę zaufania i otwartości na nowe doświadczenia.
Po drugie, szczególnie teraz, kiedy kolejne fale pandemii nadciągają nad Wisłę, powinniśmy obniżać poziom lęku i starać się, żeby to, co straszy nas z pasków telewizji informacyjnych, nagłówków portali i radiowych komunikatów, pozostawało na zewnątrz klasy. Strach blokuje jak mało co. Róbmy wszystko, żeby ten strach rozładować.
Po trzecie, spraw, żeby na ich twarzach pojawił się uśmiech. Tej rady nie trzeba tłumaczyć. Poczucie humoru rozładowuje napięcia, pozwala się otworzyć i na chwilę zapomnieć o tym, co na co dzień nas przeraża, stresuje i męczy. Nauczyciel z poczuciem humoru ma dużo większą szansę na sukces w zawodzie niż ten o naturze ponuraka. Pracujmy nad swoim humorem. Czasami najcięższy suchar potrafi skutecznie rozładować sytuację.
Po czwarte, chyba najtrudniejsze – bo wymaga naszego zaangażowania emocjonalnego – daj im poczucie, że ci na nich zależy. Niech się poczują kochani i docenieni. Ale nie udawaj tych emocji. Jeśli nie jesteś na to gotów, to przynajmniej nie zamykaj się na możliwość, że kiedyś ci się uda. Myślę, że z tą radą będzie najwięcej problemów. Pokolenie dzisiejszych nauczycieli, a więc pesele między 6 a 9, to ludzie ze specyficznych pokoleń, w których dominującymi prądami wychowania był „zimny chów”, czyli zdystansowane relacje, których lepiej nie ujawniać, bo wyjdzie się na słabeusza. I my, dzieci naszych rodziców, którzy albo przeżyli wojnę, albo urodzili się niedługo po niej i byli dziećmi swoich rodziców, z własnymi doświadczeniami życia w zawirowaniach historii XX wieku, niesiemy ze sobą ten garb przeszłości, który nie pozwala nam stanąć prosto i rozłożyć rąk w czułym geście otwartości na spotkanie. To bardzo ważne dla dzisiejszego – cyfrowego – człowieka.
No i po piąte – nauczmy ich czegoś.
Tylko taka kolejność da szansę na sukces tak dydaktyczny, jak i wychowawczy. Da poczucie godności i podmiotowości nie tylko uczniom, ale może przede wszystkim nam – pedagogom.