Dzisiaj mamy wybór. Szczególnie jeśli mieszkamy w większych miejscowościach, nie jesteśmy skazani na rejonową podstawówkę, państwową szkołę średnią, a i w szkołach wyższych wybór jest duży. Trochę gorzej jest z ofertą niepaństwowych szkół zawodowych, ale i tutaj nisza jest zapełniana. Co do zasady im większa miejscowość, tym więcej opcji. Do tej oferty niepaństwowych szkół tradycyjnych dochodzi jeszcze oferta szkół alternatywnych i edukacji domowej. W jaki sposób wybrać więc to, co będzie najlepsze dla naszych dzieci, a w zasadzie najlepiej byłoby zadać pytanie, w jaki sposób młody człowiek ma podchodzić do wyboru – szczególnie szkoły średniej.

Co do zasady, wszystkie szkoły muszą proponować to samo w zakresie realizacji podstawy programowej, bo polski system dość jasno i precyzyjnie określa to, co powinien wiedzieć uczeń po ukończeniu kolejnego etapu edukacyjnego. Więc co do meritum ciężko jest rywalizować, proponując nauczanie czegoś innego niż to, co nakazane. Jednocześnie jednak system nie określa tego, jak i w jakim czasie należy przyswoić konkretne treści podstawy programowej, więc można być elastycznym w organizowaniu procesu edukacji.

Dlaczego więc tak się nie dzieje i ogromna większość szkół działa na tradycyjnych zasadach, w systemie klasowo-lekcyjnym z przedmiotami porozrzucanymi po planie całego tygodnia? Odpowiedź można – tak mi się wydaje – sprowadzić do najprostszego możliwego czynnika, czyli tego, że „zawsze tak było” i ciężko jest często wyobrazić sobie, że może być inaczej. A szkoły, gdzie jest inaczej, istnieją. Są miejsca, w których każdy uczeń może ustalać swój własny plan lekcji, tempo pracy i rozkład przedmiotów w danym etapie edukacyjnym. Wymaga to jednak dużo więcej zaangażowania organizacyjnego dyrektora i kadry, a często również dużo większych kosztów, czego samorządowe placówki po prostu nie są w stanie udźwignąć. To jest kolejny powód, dla którego jest, jak jest, i ciężko szukać zmian. Subwencja przekazywana powiatom nie wystarcza na zaspokojenie potrzeb samorządowych szkół, tak po prostu jest.

Co więc może być czynnikiem przyciągającym uczniów do tych zwykłych szkół? Ja to nazywam „oczekiwanym doświadczeniem szkolnym”, a więc czymś, co jest tak mało uchwytne, tak ciężkie do zdefiniowania, dlatego że dla każdego będzie ono czymś innym. O co mi chodzi? Każda szkoła uczy, a przynajmniej powinna się starać. Natomiast nie w każdej szkole jest Szkolny Klub Sportowy, chór, teatr, klub wolontariatu, klub czytelniczy, klub filmowy i tak dalej, i tak dalej. Ja ze swojej edukacji pamiętam, że chodziłem na dyskoteki, że angażowałem się w samorząd uczniowski, że chodziłem na kółka zainteresowań, i to są te rzeczy, które najbardziej pamiętam i które w dużej mierze mnie w czasie szkolnej edukacji ukształtowały jako człowieka. Niewiele pamiętam z lekcji, w takim znaczeniu, że nie mam zbyt wielu wspomnień z ich przebiegu, bo w dużej mierze traktowałem je jako obowiązek, a badania dowodzą, że zapamiętujemy lepiej to, co przeżywamy głębiej, i że pamiętamy raczej to, jak się czuliśmy w danej sytuacji, niż samą sytuację.

Więc te zwykłe szkoły są bardzo często bardzo niezwykłe, chociaż chyba coraz mniej, bo nauczyciele coraz rzadziej prowadzą zajęcia poza tymi nakazanymi. Wcale się im nie dziwię, bo nie są za nie dodatkowo wynagradzani materialnie. Wdzięcznością uczniów i kreowaniem ich doświadczeń się nie najemy i ten czas lepiej przeznaczyć na korepetycje, z których są pieniądze. Czy ta sytuacja jest patologiczna? Jeszcze jak! 

Oczekiwane doświadczenie szkolne maleje, pogarszając wizerunek szkół i edukacji w ogóle. Trochę sami jesteśmy temu winni, bo przez lata dostarczaliśmy tych doświadczeń gratis, z poczucia obowiązku, powołania, niczym siłaczki i Atlasi. Ten czas minął wraz z ostatnim strajkiem, z pandemią, z pogardą ze strony politycznych decydentów. 

Bardzo bym chciał, żeby wrócił, bo szkoła to jest głównie to oczekiwane doświadczenie szkolne, a nie edukacja sama w sobie.