Wiele rzeczy, które robimy w naszej pedagogicznej pracy, wykonujemy z przyzwyczajenia. Dotyczy to zarówno przygotowywanej przez nas co roku dokumentacji, ale również relacji, które budujemy z naszymi kolegami i przełożonymi. Pewne wzory wdrukowane są w specyfikę tej pracy tak mocno, że ulegamy im podświadomie. Wynikają one z etosu pracy, który panował w słusznie minionej epoce, w której przyrost autorytetu był wprost proporcjonalny do liczby lat spędzonych pod tablicą. W czasach, w których bardziej doświadczeni belfrzy mieli monopol na prawdę, rację, a wypowiadane przez nich słowa z pozycji zasiedzianego przez lata w pokoju nauczycielskim miejsca urastały do rangi miejscowych dogmatów. Jeszcze do niedawna (a może gdzieniegdzie nadal?) miejsca w pokoju, na radzie pedagogicznej były znaczone i żaden młody adept pedagogicznej sztuki nie ośmielił się nawet spojrzeć w ich kierunku.

Pół biedy, jeśli ten autorytet był realny, opierał się na rzeczywistych dokonaniach i promieniował na resztę kadry. Gorzej, jeśli był oparty na kulcie ciężkiej i jednocześnie nikomu niepotrzebnej pracy, którą trzeba wykonywać, bo jak się jej nie zrobi, będzie to oznaczało, że tak naprawdę nic nie robimy. Czyli pracuj dużo, ale nie myśl za wiele, wtedy nie zarzucą ci lenistwa i cwaniakowania. Ten kult biegania z taczką tak szybko i intensywnie, że nie ma czasu jej załadować, jest niestety nadal obecny w szkołach. Widać to chociażby po procedurach realizacji godzin dostępności, ale i innych formalnych aspektów pracy szkoły, wymaganych sprawozdań, samochwałek, planów i analiz. Bardzo często służą one tylko zapełnieniu czasu nauczyciela i uspokojeniu sumienia dyrektora, że jego nauczyciele spełniają najbardziej wyśrubowane wymagania. No i można się pochwalić ilością generowanych raportów, które bardzo często nie przekładają się w żaden sposób na realne funkcjonowanie szkoły.

Opisane zjawiska nie biorą się oczywiście znikąd. Wszelkie pomysły optymalizacyjne i usprawnienia własnej pracy są i bywały dawniej ucinane przez tych samych nauczycieli, którzy swój autorytet biorą z lat przepracowanych pod tablicą. Inny sposób prowadzenia notatek albo ich brak, nieszablonowe myślenie, dociekanie innymi drogami były tłamszone na rzecz myślenia pod klucz, pod określone schematy. Bo wszyscy mieli być tacy sami, tak samo się męczyć, wylewać tyle samo potu. Jeśli ktoś improwizował i wykazywał się niezależnym myśleniem, dostawał łatkę „zdolny, ale leniwy” i dostawał od rodziców, którzy byli często zapatrzeni w autorytet pedagoga, dodatkowe prace domowe, które miały go utemperować i wprowadzić na proste tory myślenia „tak jak wszyscy”.

Całe szczęście, że nadeszła epoka, w której nie da się już tak łatwo wcisnąć młodemu człowiekowi teorii o tym, jak ciężka praca (dla samej pracy oczywiście) przełoży się na późniejszy sukces, a wszelkie pomysły optymalizacyjne były wrzucane do worka z napisem „oszustwo i cwaniactwo”. Dzisiaj nie da się już tak łatwo, jak jeszcze przed dekadą bądź dwiema, manipulować dziećmi. Oczywiście znajdują się tacy, którzy uważają, że to przejaw arogancji i chamstwa, kiedy młody człowiek upomina się o swoje prawa. Myślę, że są to ci sami ludzie, którzy nie zdobędą się nigdy na odwagę zawalczenia o swoje prawa i będą tkwić w marazmie, przeświadczeni o tym, że gdzie indziej może być tylko gorzej i lepiej szanować bagienko, w którym po uszy się tkwi, ale za to jest rurka do oddychania. Jak długo jeszcze?