Udzielanie pomocy psychologiczno-pedagogicznej w szkole jest obowiązkiem wszystkich jej pracowników pedagogicznych. Jesteśmy zobowiązani do tego, żeby rozpoznawać potrzeby naszych wychowanków i na nie odpowiednio reagować. Mamy do tego specjalne procedury, wiemy, jak to ugryźć z biurokratycznego punktu widzenia. To jest oczywiście ważne, bo po pierwsze zabezpiecza nam tyły w razie czegoś niespodziewanego, a po drugie daje obraz rozwoju ucznia i wysiłku, jaki włożył wraz ze specjalistami i rodzicami w jego osiągnięcie.

To wszystko pięknie brzmi, ale wchodząc do nawet kilkunastoosobowej klasy, widzimy doskonale, kto jest introwertykiem, kto potrzebuje ruchu, kto będzie się próbował konfrontować. Mamy przegląd wszelkich postaw o różnym zabarwieniu i nasyceniu. Mądrością nauczyciela jest się w tym wszystkim połapać i niczego nie przeoczyć. To ogromna odpowiedzialność.

Dlatego też nasze prawo oświatowe mówi, że praca nauczyciela powinna być zespołowa. Wiadomo, że lekcje prowadzimy indywidualnie, chociaż coraz częściej pojawiają się nauczyciele wspomagający w szczególnych wypadkach. Natomiast namysł nad procesem edukacji powinien być kolektywny. Nauczyciel nie powinien podejmować ważnych dla ucznia decyzji – chociażby o wyborze metody nauczania – samotnie. I nie chodzi o to, że jest niekompetentny, ale może nie mieć pełnego obrazu. Pewne potrzeby ucznia mogą się uwidaczniać w różny sposób na różnych lekcjach, więc konsultacje są niezbędne i jest to część naszej pracy.

Odnoszę jednak wrażenie, czasami mocniej, czasami słabiej, że część nauczycieli tego nie chce. Chcą być samotnymi szeryfami starych czasów, kiedy stawiało się jedynkę, wzywało rodziców i się dziecko uczyło. Stare dobre czasy mają jednak to do siebie, że są stare, dobre są tylko w naszej pamięci, a czasy dzisiaj to coś zupełnie innego. Niektórzy z nas przyspawali się do tego starego myślenia, że te same metody, które działały na nas, zadziałają na nowe pokolenie. Jakby nie chcieli widzieć tego, jak bardzo zmieniło się społeczeństwo, jak bardzo zmieniła nas (nas wszystkich) technologia, dostęp do informacji, rewolucja obyczajowa, skrócenie dystansu. Nie można od tego uciekać.

W tym wszystkim jest szkoła, która organizacyjnie i logistycznie tkwi w tych „starych dobrych czasach”, chociaż wielu ludzi pracuje nad tym, żeby trochę tego molocha podpudrować i jakoś to się kręci. Są nowoczesne procedury, ładne klasy, sprzęt w salach i tak dalej. Więc jak się chce, to można. Problemem, jak to zwykle bywa, jest człowiek, który może z tymi zasobami zrobić, co zechce. A jeśli jest nauczycielem, to ma do dyspozycji zasoby nie tylko techniczne, ale przede wszystkim osobowe – uczniów w klasie. Może ich traktować jak w komunie – każdy po równo, a „aktyw klasowy”, niczym partyjna nomenklatura, dostanie więcej fruktów. Można też starać się być sprawiedliwym, a więc każdego potraktować zgodnie z jego własnymi zasobami, a więc mocnymi i słabymi stronami.

To wymaga jednak – piszę o tym do znudzenia – minimalnego zaangażowania emocjonalnego w pracę z daną grupą. Musimy tych uczniów chociaż trochę polubić albo być otwartym na te emocje. Nie da się traktować ludzi jak petentów przed okienkiem. Jesteśmy z nimi przynajmniej 45 minut w tygodniu, w jednej, stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Mamy wspólny interes, chociaż często możemy go różnie rozumieć. Łączą nas więzi instytucjonalne, więc czemu nie mają nas łączyć również dobre emocje. Z urzędnika staniemy się człowiekiem. Czy spadnie nam z głowy korona, gdy zapytamy, czym żyją, jak im mija dzień, co jest dla nich w tym momencie ważne? To nas ubogaci.

Część nauczycieli się tego boi, bo to wymaga odsłonięcia się i utraty posągowości, choćby mocno wyimaginowanej. Lepiej, żebyśmy sami zeszli z tych cokołów z życzliwością i wyciągniętymi dłońmi. I żebyśmy Janusza Korczaka nie tylko mieli na gazetkach i plakatach, ale rzeczywiście w sercu i głowie. Bo dzieci to tacy sami ludzie jak dorośli. Prawda – mniej doświadczeni, nieukształtowani, ale to patrząc na nas, kształtują się i nabierają doświadczeń.

Idźmy z naszymi uczniami, a nie poganiajmy ich. Niech nasze przeżywanie człowieczeństwa, nasze pasje, ale też nasze zmartwienia i codzienny trud będą dla nich wskazówką. A w tym wszystkim bądźmy życzliwi – przede wszystkim dla samych siebie. Bo relacja z samym sobą to najważniejsza relacja na tym świecie, od niej zależą wszystkie inne.