Początek września w szkołach to chrzest bojowy planów lekcji, przydziałów, systemów. Nie jest łatwo wprawić w ruch wielką machinę biurokratyczno-edukacyjną. Jeśli wszystko się zgadza – to znaczy jeśli nauczycieli jest dokładnie tylu, ilu potrzeba, i wszystko przebiega płynnie – świetnie. To znaczy, że udało się odpowiednio wcześnie przewidzieć i zaplanować rok szkolny. Ale niech nas to nie zmyli. Bardzo często zdarza się bowiem, że w pierwszych dniach września ktoś rezygnuje, ktoś idzie na zwolnienie lekarskie, wydarza się coś niespodziewanego i jest problem. Trzeba łatać na ostatnią chwilę.
Pół biedy, jeśli w zasobach mamy osoby, które mogą – nawet tymczasowo – wypełnić lukę. Wtedy czeka szkołę, a w zasadzie jej dyrektora, tylko korekta planu. Gorzej, jeśli nie mamy kim tej luki wypełnić. A takie problemy są w polskich szkołach coraz częstsze.
Wprawdzie minister mówi, że 13 tysięcy wakatów na 700 tysięcy nauczycieli to nic nieznaczący procent i to naturalne, to jednak nie można udawać, że problem nie istnieje. Ciężko jest zwłaszcza ze znalezieniem nauczycieli przedmiotów ścisłych i przyrodniczych. Znam szkoły, w których w tym semestrze nie odbędzie się żadna lekcja fizyki. Po znalezieniu nauczyciela lekcje skomasują się w drugim semestrze. Dla zarządzających szkołami są to dramatyczne decyzje, które stawiają na szali często reputację placówki i samego dyrektora. Czasami nie ma jednak innego wyjścia.
Obecnie jest ogromna oferta studiów podyplomowych, które rozszerzają możliwości prowadzenia zajęć przez nauczycieli. Czasami są to bardzo egzotyczne kierunki. Najdziwniejszy, jaki widziałem, to „fizyka i historia”. Za cztery tysiące złotych można wyrobić sobie online uprawnienia do nauczania dwóch dodatkowych przedmiotów.
Nie należy zakładać, że wszyscy absolwenci takich studiów będą słabo przygotowani, bo przecież jak ktoś chce się nauczyć, to się nauczy. Nie bądźmy jednak z drugiej strony naiwni, są to kierunki, które mają dać papier. Nie ma się co temu dziwić. Nauczyciele nie wybieraliby takich rozwiązań, jeśli byliby godnie wynagradzani na jednym etacie.
Szacuje się, że ponad dwie trzecie wszystkich nauczycieli w Polsce ma nadgodziny i są to realne szacunki. Znam sytuacje, w których nauczyciele są zmuszeni sytuacją życiową do pracy na dwóch etatach nauczycielskich – prawie 40 godzin przy tablicy. Dopiero wtedy ich pensja jest godna, a i tak ledwo przekracza tak zwaną średnią krajową. Jeśli w dodatku nauczyciel ten jest jedynym żywicielem rodziny, to tak naprawdę nie są to żadne kokosy przy dzisiejszym poziomie cen.
Oczywiście można powiedzieć, że jeśli się nie podoba, to można zmienić pracę. I tak się już dzieje. Wielu nauczycieli, nawet z przeszło dwudziestoletnim stażem, przechodzi do pracy poza oświatą, bo mają dość pracy za tak marne pieniądze i to już bez szansy na podwyżkę. Osiągnęli przecież najwyższy pułap – stopień nauczyciela dyplomowanego i maksymalny dodatek za wysługę lat. To już sufit w oświacie, a jeśli ktoś się mocno postara, to można go osiągnąć w 10 lat pracy.
Perspektywa jest niezachęcająca do podjęcia trudnej, ale i dającej ogromną satysfakcję pracy w szkole. Nie dziwmy się, że absolwenci fizyki, chemii, matematyki, geografii nie chcą iść do szkoły, tylko szukają pracy gdzie indziej. Po pięciu latach trudnych studiów chce się zarabiać trochę więcej niż 200 złotych ponad najniższą krajową.
Ten stan będzie się z roku na rok pogarszał, o ile status zawodu nauczyciela, który mierzy się głównie pensją, nie wzrośnie. Jeśli to nie nastąpi, jeszcze bardziej spadnie jakość nauczania. Bo, z całym szacunkiem dla przekwalifikowanych na fizyków historyków, polonistów czy wuefistów, nie dadzą oni takiej jakości jak osoba po studiach kierunkowych. Jasne, że na poziomie szkoły podstawowej nie ma to wielkiego znaczenia, jeśli pracuje się zgodnie z metodyką, ale przy przygotowaniu do matury jakość nauczania ma znaczenie kluczowe.
Stoimy u progu wielkich zmian w edukacji. Upominajmy się o to, żeby były one dobre dla każdej ze stron.