Długo czekałam z tym tematem. Chciałam, aby najpierw opadły emocje i przygasł trochę ogólnoświatowy zachwyt. Byłam świadoma, że włożę kij w mrowisko, wypowiadając się krytycznie na temat nowego fenomenu małego ekranu. I wiem, że w dalszym ciągu narażam się na nieprzychylne komentarze pod swoim adresem. Dlatego zaznaczę na początku, że piszę jako JA – matka MOICH dzieci, która ma własną wizję ich wychowania. Nie próbuję być autorytetem do naśladowania. Nikt nie musi podzielać moich poglądów. One są moje własne, zbudowane w oparciu o prywatne doświadczenie, ale także wiedzę wyniesioną z różnych kierunków studiów, szkoleń, warsztatów czy lektury literatury specjalistycznej. Piszę ten tekst dla tych, którzy się jeszcze wahają i nie wiedzą, czy podążyć za innymi. Może właśnie tych słów potrzebują.
Oczywiście nie mam zamiaru rozpisywać się tutaj o środzie jako dniu tygodnia. Mam na myśli nowy serial Wednesday. Zaznaczam, że nie oglądałam ani jednego odcinka, ale jedynie kilka zwiastunów. Więc o czym chcę w ogóle pisać? O tym, że już same trailery bardzo jasno dają do zrozumienia, że nie jest to serial dla dzieci: mroczna sceneria, krew kapiąca z sufitu, budząca niepokój ścieżka dźwiękowa. Przez platformę, która go rozpowszechnia, został oznaczony jako dozwolony od lat 12. Skąd więc u dzieci taka moda na jego oglądanie? Dlaczego sześciolatki chcą pójść na bal karnawałowy przebrane za dziewczynkę o imieniu Środa? No i oczywiście punkt kulminacyjny różnych imprez, festiwalów, nawet przedstawień cyrkowych: Taniec Wednesday. Filmiki z próbą odtworzenia tego tańca przez aktorki, piosenkarki, celebrytki, ale także przez takie zwyczajne osoby spośród naszych bliższych i dalszych znajomych w pewnym momencie aż zalewały Internet. I okazuje się, że po raz kolejny powrócił problem dostępności różnych treści nieodpowiednich dla młodszego widza, kontroli rodzicielskiej i odpowiedzialności rodziców za to, co sami pozwalają swoim dzieciom oglądać.
Nastoletnia dziewczynka, wychowana w dość specyficznej rodzinie, trafia do szkoły dla uczniów posiadających niezwykłe zdolności. Tam zajmuje się śledztwem w sprawie serii zabójstw, co wciąga ją i fascynuje. Krew, tortury, morderstwa, przemoc, a przy tym oziębłość emocjonalna, wycofanie i sadystyczne zapędy głównej bohaterki – takie rzeczy można przeczytać o tym serialu na stronach internetowy. Nie jest to coś, czym powinniśmy karmić młode, rozwijające się dopiero umysły. Nawet jeśli reżyserem jest Tim Burton, którego twórczość sama osobiście bardzo lubię. I znowu trzeba stwierdzić, że jednak takie wartości, jak dobro, łagodność, wrażliwość i miłość traktowane są w świecie filmu jako nudne, obciachowe i przestarzałe. Teraz zło, agresja i brak zahamowań jest czymś pociągającym. Brakuje filmów, w których ukazane są pozytywne postacie, wiodące ciekawe życie, mające pełną rodzinę. Przeważają takie, które ukazują dziwne, wypaczone relacje między głównymi bohaterami i rodziny patchworkowe lub w trakcie rozwodu. Natomiast to, co do tej pory we wszystkich kręgach kulturowych uważane było za zło, zostaje zrehabilitowane, pokazane w jasnym świetle i uatrakcyjnione. Mam na myśli wszelkiego rodzaju monstra typu wampiry, zombie, wilkołaki i inne.
Takie przestawianie wartości ma swoje przełożenie, które ja obserwuję również jako nauczycielka religii. Co roku w każdej nowej klasie słyszę pytanie: Czy porozmawiamy o demonach i opętaniach? Za to przez siedemnaście lat mojej pracy ani razu nie usłyszałam pytania: Czy porozmawiamy o aniołach i objawieniach? Trzeba zastanowić się, dlaczego ta „ciemna strona mocy” tak przyciąga uwagę naszych dzieci. I co chcemy osiągnąć jako rodzice, jeśli pozwalamy im na oglądanie tych treści lub też oglądamy je razem z nimi? Później przychodzi zdziwienie, że córka zamyka się na relacje z rodziną, że syn zapada się coraz bardziej w sobie, że dzieci odrzucają wszelkie propozycje wspólnego spędzania czasu i mają dziwne upodobania. No tak, ale gdy wspomniana wyżej Wednesday izoluje się od rodziny, znęca nad bratem i z zachwytem analizuje nowe morderstwa, to nam pasuje. Dajemy przyzwolenie na to, co nie jest akceptowalne w świecie realnym, jeżeli ma to miejsce na ekranie. Niech będzie, ale… nie pozwólmy, aby dzieci zrozumiały to opacznie. Młody człowiek nie do końca potrafi oddzielić fikcję od rzeczywistości, nie rozumie, że coś może być zagraniem artystycznym potrzebnym do zbudowania napięcia czy też celowym zabiegiem reżysera charakteryzującym jego twórczość. Przechwytują zachowania bohaterów filmowych, ich reakcje i… przenoszą na swoje osobiste doświadczenia. To jest trochę tak jak z chorobami lub pasożytami, o których uczymy się na lekcji biologii. Gdy przeczytamy o konkretnych objawach, nagle wszystkie obserwujemy u siebie. Pamiętacie to ze szkoły, prawda? Podobnie jest z naszymi dziećmi. One utożsamiają się z konkretnymi postaciami filmowymi i serialowymi i później myślą sobie: o, ja też tak mam. Skoro więc przeżywają podobne trudności, czują podobne emocje, to ich zachowanie też stanie się podobne.
Moje rozważania nie dotyczą wyłącznie tego jednego serialu. Można wymienić tu wiele innych propozycji filmowych, które niekoniecznie są dobrym materiałem do prezentacji dzieciom. Począwszy od Koraliny, poprzez Harry’ego Pottera, a na sadze Zmierzch kończąc. Pamiętam, gdy mój wykładowca na studiach podkreślał, że zawsze musimy sami sprawdzić film, zanim włączymy go uczniom. W ten sposób będziemy pewni co do treści, jakie przekazujemy, i nie zaskoczy nas żadna niewłaściwa scena. Tę zasadę powinni wziąć sobie do serca tak nauczyciele, jak i rodzice. Niestety, w szkołach nazbyt często uczniowie oglądają przypadkowe filmy, które akurat nauczyciel znalazł na pendrivie swoim lub pożyczonym od własnego dziecka. Zdarza się tak na świetlicy, na zastępstwach i na koniec roku, gdy już skończono przerabiać materiał przypisany do danej klasy. Efektem tego jest oglądanie Teletubisiów przez czwartoklasistów i bajek o Barbie przez szóstoklasistów. I to w sumie przynosi jeszcze niewiele szkody. A w domach? Małe dziewczynki oglądają z mamą serial dedykowany widzom powyżej dwunastego roku życia. I wszyscy w rodzinie cieszą się, że siedmiolatka tak dobrze odwzorowuje taniec głównej bohaterki. Czy tylko mnie wydaje się to niewłaściwe?