Szczycimy się tym, że należymy do zachodniego kręgu kulturowego, że jesteśmy przedstawicielami cywilizacji, która na sztandar wzięła najszczytniejsze wartości – altruizm, wolność, miłość, tolerancję. Szczycimy się tym, że nasza religia – chrześcijaństwo – jest religią pokoju, która akcentuje wolność jednostki i jej swobodę w obieraniu życiowej drogi (chociaż z tym bywało różnie). Jesteśmy w końcu cywilizacją, z której wyszła iskra postępu technicznego, organizacji społeczeństwa. To my przez wieki nadawaliśmy ton światu, decydując o jego rozwoju i narzucając swoją wizję, która – pomijając patologie – została przez świat przyjęta. Nie chcę tu pisać o dramacie kolonializmu, konkwiście i tak dalej, bo o tym wiemy i pamiętamy. Chcę zestawić dwa pomysły cywilizacyjne, które w Europie ścierają się od tysięcy lat.
Cywilizacja zachodnia nie zaczęła się wraz z nastaniem chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo weszło w cywilizację i kulturę, która była przygotowana na jego przyjęcie. I też nie jest tak, że chcę tu w jakiś sposób idealizować świat zachodni, bo tak nie jest. Natomiast w ogólnym rozrachunku rzeczywistość deklarowana a rzeczywistość tworzona w cywilizacji zachodniej tworzą nożyce najmniej rozwarte. Między sferą słów a czynów jest tu najbliżej. Popatrzmy na konflikt między Atenami – czy szerzej światem greckiej demokracji – a orientalną Persją. Z jednej strony mamy indywidualizm, doktrynę równości wszystkich obywateli, a z drugiej wodzostwo Persji, skrajny, narzucony kolektywizm, w którym jednostka warta jest tyle, na ile może przysłużyć się deifikowanemu szachinszachowi. Jeśli ginie, jest zastępowany, a na pole bitwy nikt po jego ciało nie wraca – ot, koszty wojny. To jest zresztą zasadnicza różnica między Zachodem i Wschodem. To, jak traktuje się słabość, niepełnosprawność i niedoskonałość. Zachód otacza słabość opieką, a dla Wschodu jest to akceptowalna strata, a doskonalenie społeczeństwa musi odbywać się kosztem tego, co słabe.
Ten konflikt grecko-perski z piątego wieku przed Chrystusem był pierwszym epizodem walki światła z ciemnością, która stała się motywem kluczowym w dziełach zachodniej kultury. Moglibyśmy wymieniać mnóstwo takich przykładów, zaczynając od Dziejów Herodota, a na Władcy Pierścieni J.R.R. Tolkiena kończąc.
Spór Wschodu z Zachodem jest wieczny i nie skończy się nigdy, dlatego że cele są zupełnie rozbieżne. Ktoś, kto chce dominować, rządzić, mieć ostatnie zdanie i kontrolować każdy aspekt rzeczywistości, nie dogada się z kimś, kto pozostawia decyzję wolnemu wyborowi jednostki. To konflikt fundamentalny, który toczy się przez całą historię świata, i nie waham się napisać, że ma wymiar nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim metafizyczny. Konflikt dobra ze złem, światła z ciemnością wykracza poza widzialny świat. I nie trzeba być wierzącym chrześcijaninem, żeby to uznać. Świat wartości jest sam w sobie metafizyczny, a to, po której stronie się pozycjonujemy, mówi o nas dużo.
Swego czasu w Rosji powstała alternatywna wersja Władcy Pierścieni, która przedstawia siły Mordoru jako tych, którzy są ciemiężeni przez resztę Śródziemia. Każdy, kto zna to dzieło, może sam ocenić, jaki jest sens i wydźwięk takiego przedstawienia.
Dzisiejsza Rosja jest spadkobierczynią wszystkiego, co wschodnie, i niestety rosyjska Cerkiew prawosławna również. Patriarcha Cyryl, który błogosławi agresji Rosji na Ukrainę, pozostanie dla mnie już zawsze symbolem symbiozy instytucjonalnego, rosyjskiego prawosławia z władzą świecką. Jest to tym bardziej przykre, jeśli się wie, ile chrześcijaństwo wycierpiało przez cały czas komunizmu. A jest tak, że oficer KGB Putin przyjmuje błogosławieństwo od tajnego współpracownika KGB Michajłowa. Z chrześcijaństwem ma to niewiele wspólnego.
Rosja żyje mrzonkami o trzecim Rzymie, micie, który został stworzony wraz ze ślubem wielkiego księcia moskiewskiego Iwana III Srogiego z Zoe Paleolog, przedstawicielką ostatniej dynastii cesarzy bizantyjskich, która niejako w posagu wniosła insygnia upadłego w 1453 roku cesarstwa. Jednak to dopiero wnuk Srogiego Iwan IV Groźny sformalizował to i ogłosił się carem Wszechrusi, co samo w sobie było aktem agresji, gdyż rdzenne ziemie Ruskie były wówczas częścią Rzeczypospolitej. Do dziś rosyjscy historycy uważają mongolsko-bizantyjską spuściznę Iwana Groźnego za tę, która Ruś definiuje, a ukraińscy i w ogóle zachodni patrzą raczej na Księstwa Halicko-Wołyńskie w tej roli i to oni historycznie mają rację.
Imperium buduje się więc na wielkich mitach, fałszu i zbrodni. Kiedy na początku XX wieku wybucha w Rosji rewolucja, to okazuje się, że pomimo zmiany ustroju i narracji społecznej w kwestii geopolityki narracja pozostała u fundamentów taka sama.
Wschód nie jest więc czymś ideologicznym, czymś związanym z jakąkolwiek religią, prądem filozoficznym czy przekonaniami. To coś wiele głębszego, sięgającego dna ludzkiej duszy i spraw większych od człowieka. Musimy sobie zadać pytanie o to, gdzie my staniemy. Czy na zachodzie, który nie musi leżeć na zachodzie, czy po przeciwnej stronie. Czy staniemy w świetle, czy w ciemności, czy będziemy kochać miłość, czy nienawiść.