Na czym polega ciekawość świata? Każdy człowiek rodzi się z wrodzoną ciekawością. Zdobywamy nasze pierwsze doświadczenia poprzez poznawanie tego, co najbliżej, co można dotknąć małymi paluszkami, chwycić w rączkę i włożyć do buzi. Poznajemy świat wszystkimi zmysłami. Różne kształty i faktury dotykanych przedmiotów, ale także kontrast kolorów i różnorodność słyszanych dźwięków dają nam w wieku niemowlęcym jakieś minimalne pojęcie o otaczającym nas świecie. W miarę rozwoju widzimy więcej, szerzej i bardziej szczegółowo. Nasze pojmowanie rzeczywistości ogranicza się jednak głównie do tego, co możemy znaleźć w domu, czasem w żłobku, a potem w przedszkolu. Podstawowe „wiadomości” mamy w zasięgu wzroku, słuchu i dotyku. Spróbujmy więc przenieść się pamięcią do czasów naszego dzieciństwa, stanąć na środku rodzinnego domu i rozejrzeć się dookoła. Co tam zobaczymy? Ja widzę meblościankę ciągnącą się przez całą długość dużego pokoju, drewniany kwietnik obwieszony kwiatami w plastikowych doniczkach, stary telewizor – ogromne pudło na stoliku na kółkach i regał z książkami. W sumie były trzy rzeczy, które zawsze były w moim domu rodzinnym: książki, kwiaty i zwierzęta.

 

Będąc dzieckiem, myślałam, że to normalne, że tak jest w każdym domu. Dopiero po pewnym czasie zaczęłam dostrzegać, że inni ludzie żyją i mieszkają inaczej. Taki jest kolejny krok na drodze zdobywania doświadczenia: porównywanie. Zauważamy, że u koleżanki nie ma zwierząt, że jej mama zaczyna się denerwować, gdy słyszy kolejną prośbę o pieska, kotka lub chociaż chomika. Słyszymy pytania od dzieci, które przychodzą do nas: „A po co wam tyle kwiatów? My mamy tylko dwa, które mama dostała na imieniny”. Te różnice dotyczą też innych rzeczy, zwykłych czynności, rodzaju jedzenia czy domowników. Nie z każdym przecież mieszkała babcia lub dziadek, nie wszyscy grali z tatą w piłkę czy jeździli z mamą na wrotkach. Nie każdy miał codziennie dwa dania na obiad i codziennie nowe, czyste ubranie. Jesteśmy różni, wychodzimy z różnych domów i musimy najpierw wiele się o sobie nawzajem dowiedzieć, aby móc zbudować później coś wspólnego: przyjaźń lub miłość.

 

No dobrze, ale wyżej pisałam też o książkach. A to dlatego, że w każdym pokoju naszego mieszkaniu pełno było książek. Wracając z mamą do domu, zawsze zachodziliśmy do księgarni, aby dokupić kolejny tom jakiejś serii lub całkiem nową książkę. Od najmłodszych lat mama czytała nam do snu, ale też w ciągu dnia, różne baśnie i wiersze. Kupowała też tzw. klasyki, to znaczy książki, które były znane i polecane, autorów czytanych przez ludzi z wyższych sfer oraz lektury. Mieliśmy wszystkie lektury, jakie przerabiane były w tamtych latach, od klasy pierwszej szkoły podstawowej do ostatniej klasy szkoły średniej. Książki to był nieodłączny element naszego najbliższego otoczenia, a z biegiem lat stały się nieodłącznym elementem naszego życia. Nie wyobrażaliśmy sobie dnia bez czytania. Mając starszych braci, widziałam, co oni czytają, i wiedziałam wtedy, że ten tytuł wart jest mojej uwagi. Zresztą sięgaliśmy nawet po te pozycje, które nam nic nie mówiły, ale mogliśmy je znaleźć na naszych półkach. Później w taki sam sposób wybieraliśmy książki w bibliotekach, gdy nasze domowe zasoby przestały nam wystarczać.

 

W sumie to dopiero od moich koleżanek dowiedziałam się, że nie każdy tak ma. To znaczy, nie każdy ma tyle książek w domu i nie każdy w ogóle książki czyta. Gdy przychodziły po mnie, abym wyszła na podwórko, były zdziwione, słysząc: „Teraz czytam książkę, wyjdę potem”. Ja z kolei zaczęłam dostrzegać, że u koleżanek i kolegów oprócz kilku podstawowych pozycji typu Baśnie Andersena lub Akademii Pana Kleksa można było znaleźć niewiele więcej. Gdy teraz wracam pamięcią do tych czasów, mogę powiedzieć, że miałam (i mam ją nadal) tylko jedną przyjaciółkę, której kupowałam książki na urodziny. Od Niej również zawsze mogłam się właśnie takiego prezentu spodziewać. Zresztą wymieniałyśmy się dobrymi tytułami i mogłyśmy na ten temat dosyć długo rozmawiać. Inne koleżanki chowały przede mną książki, które zabrałam na kolonie lub wycieczki. To był zupełnie inny poziom wzajemnego zrozumienia.

 

Wracając do ciekawości świata... Jak pisałam wyżej, dzieci sięgają po to, co znajduje się w ich otoczeniu. Jeśli jesteście rodzicami, wiecie, co mam na myśli. Raczkujące dziecko oznacza często przemeblowanie lub przynajmniej konieczność przestawiania kwiatów i różnych bibelotów, jeśli oczywiście chcemy uchronić je przed potłuczeniem. Gdy taki maluch ma blisko ziemię czy piasek, będzie bawił się ziemią i piaskiem, jeśli posadzimy go na trawie, będzie zrywał i próbował, jak smakuje trawa, gdy damy mu do ręki farby, to na pewno stworzy nieprzeciętne dzieło na podłodze, ścianach i na własnej garderobie oraz skórze. W ten sposób poznaje świat.

 

Dorastające dzieci również ciekawi to, co widzą wokół siebie. Kiedyś, gdy większość czasu spędzały „samopas”, tzn. biegając po wsi, zaglądając w każdy kąt, komórkę (chodzi o taką drewnianą szopę, a nie telefon), stodołę czy na strych, wykorzystywały do zabawy to, co udało im się znaleźć, co wydawało się odrzucone przez dorosłych, niepotrzebne, stare. Dzisiaj jest tego znacznie mniej. Trzeba więc zastanowić się, co nasi milusińscy mają w swoim najbliższym otoczeniu? Po co sięgają najczęściej? To pytanie jest ważne, ponieważ w oparciu o to, co widzą, czego dotykają i próbują, budują swój obraz rzeczywistości i następnie przekładają go na całą ludzkość. Według nich tak jest wszędzie. Oczywiście, w pewnym momencie zaczną dostrzegać różnice, ale do tej pory będą karmić swój umysł tym, co my jako rodzice im zorganizujemy. Musimy jednak się spieszyć, ponieważ w okresie dorastania autorytet rodziców zostaje wyparty przez inne autorytety, niekoniecznie będące w zgodzie z naszymi wartościami. Ale to, co my zdążymy zasadzić, nie tak łatwo da się wykorzenić.

 

Wiadomo, dzisiaj dorośli pracują raczej przy użyciu laptopów, tabletów i iPhone’ów niż pił, młotków czy innych tego typu narzędzi. Częściej też słuchamy audiobooków i czytamy e-booki niż zwykłe papierowe książki. To jednak nie przeszkadza w budowaniu pięknego świata, takiego, który chcemy stworzyć dla naszych dzieci. Gdybyśmy więc mogli tak zacząć od zera? Zbudować dom, patrząc na nasze dzieci, ich rozwój i ich potrzeby? Gdybyśmy nie mieli żadnych ograniczeń, tych finansowych i tych architektonicznych. Jak by wyglądał? Co by się w nim znalazło? Czym chcielibyśmy „nakarmić” ich umysły i serca? Wiedząc, że tak się nie da, że to niemożliwe, spróbujmy choć trochę tej utopii przenieść na grunt naszej codzienności, pomalujmy nasz świat i świat naszych dzieci innymi barwami. Przecież sami wiemy najlepiej, szare i pochmurne dni tworzą najgorszy nastrój. Wprowadźmy więc w życie trochę kolorów. Może właśnie z okładek ulubionych książek, które będą zawsze na wyciągnięcie ręki.