Ile razy my, dorosłe już dzieci naszych rodziców, słyszeliśmy takie dziwne i krzywdzące słowa: „Taka ładna dziewczynka i płacze” albo „Taki duży chłopiec i płacze? Wstyd!”. Jakie to było straszne! A jednocześnie przez wszystkich akceptowane jako metoda powstrzymywania płaczu, chociaż nigdy nie zadziałała tak, jak tego oczekiwano. Przecież każde dziecko, słysząc takie słowa, wpadało w jeszcze większe rozżalenie pomieszane dodatkowo ze wstydem. Niestety, często gdy chciało się schować, może za „spódnicę mamy”, spotykało się z odrzuceniem. Słyszało: „Nie chcę takiego mazgaja. Najpierw przestań płakać”. Najgorsza sytuacja miała jednak miejsce, gdy dookoła byli inni ludzie, bliscy, rodzina. Wtedy dochodziło jeszcze wystawianie na pośmiewisko: „No i teraz wszyscy widzą, jaka z ciebie beksa-lala”. Dziecko chciało zniknąć, zapaść się pod ziemię. Gdy próbowało się wyrwać i uciec, doganiał je śmiech dorosłych, tych, którzy mieli je wspierać w drodze do dorosłości.

Nie możemy mieć jednak pretensji do pokolenia naszych rodziców za sposób, w jaki nas wychowywali. Robili to przecież tak trochę „na wyczucie”, byliśmy „partią próbną”. Dlaczego tak nas nazywam? Ponieważ nasi rodzice w większości nie mieli pojęcia o wychowaniu, nie znali różnych teorii, metod, nurtów ani tym bardziej etapów rozwoju emocjonalnego i psychicznego. Rozumieli rodzicielstwo jako naukę życia, sami zaś wzrastali i żyli w nieciekawej rzeczywistości i dość ciężkich warunkach. Życie dawało im nieźle w kość, musieli więc być twardzi i w taki też szorstki sposób obchodzili się ze swoimi dziećmi – aby nie myślały, że będzie łatwo. Inaczej nie umieli, bo gdzie mieli się nauczyć? Na pewno nie w swoim domu. Ich rodzice bowiem to pokolenie wojenne, ci, którzy przeżyli prawdziwe piekło. Nie dość, że udało im się z tego piekła wygrzebać, to ciążyło na nich zadanie odbudowania państwa, gospodarki, społeczeństwa i wartości. Na co dzień jednak najważniejsze było przetrwanie w niedostatku, zdobycie pożywienia dla rodziny i pracy, bo jak jest praca, to są pieniądze. Nie myśleli o tym, aby budować relacje z dziećmi, śledzić ich rozwój i nauczyć wyrażania emocji.

Jak było, tak było, nie ma co rozpamiętywać, ale należy mieć świadomość, aby móc właściwie ocenić rzeczywistość, a następnie wyciągnąć wnioski. Jakie wnioski i jaką naukę możemy wyciągnąć z przykładów przytoczonych wyżej? Na pewno nie takie, które wydają się oczywiste na pierwszy rzut oka. Wiele osób dorosłych zostało wychowanych w przeświadczeniu, że okazywanie emocji w obecności innych ludzi jest czymś niewłaściwym. Nie można było płakać, ponieważ płacz było oznaką słabości. Nie można było też głośno się śmiać, to było nieprzyzwoite i zwracało powszechną uwagę. Dorośli rzadko pozwalali na szukanie u nich pomocy, za to często pozwalali sobie na krytykę dzieci. Mało było w użyciu wzmacniających słów, słów zrozumienia i wsparcia, o wiele więcej natomiast było słów dezaprobaty wypowiedzianych krzywdzącym językiem. Nauczyliśmy się to wszystko wytrzymywać, bo co innego mogliśmy zrobić. Wtedy, gdy byliśmy małymi dziećmi, wydawało nam się to zupełnie normalne. Nie znaliśmy przecież innych wzorców zachowań. Czy potrafiliśmy jednak poddać ten jedyny słuszny sposób wychowania w wątpliwość? Czy umieliśmy wybrać coś innego, pójść za głosem naszych potrzeb, aby mówić dzieciom to, co sami chcieliśmy usłyszeć?

Jeżeli tak, na pewno trudno nam przyjąć właściwe stanowisko, gdy dojdzie do konfrontacji dwóch różnych systemów rodzicielskich. Mam tu na myśli spotkanie rodzinne, w mniejszym lub większym gronie, podczas którego przy jednym stole zasiadają trzy pokolenia. Akcja może rozwinąć się w różnych kierunkach. Może być tak, że dziadkowie odrzucili już wszelkie ograniczenia, swoją wymagającą postawę zastąpili rozpieszczaniem i nawet nas próbują wyhamować, gdy jesteśmy zbyt surowi wobec najmłodszych członków rodziny. Według innego scenariusza dziadkowie wciąż obstają przy swoim twardym sposobie wychowania i co jakiś czas mają potrzebę komentowania dziecięcych zachowań: „Gdybym ja był twoim ojcem, tobyś tak nie marudził. Chodziłbyś jak w wojsku” i dawania rad w stylu: „Ja na twoim miejscu już dawno dałbym jej po dupie”. No i oczywiście słowa typu: „Nie powinniście im na to pozwalać”. Trudno zająć właściwą postawę wobec takich pouczeń. Z jednej strony mamy świadomość, że nasi rodzice wychowali już przecież gromadkę dzieci, z drugiej jednak dobrze wiemy, że te dzieci same musiały się wielu rzeczy nauczyć, m.in.: płaczu bez wstydu, śmiechu bez skrępowania, szczerego przytulania i mówienia „kocham Cię” najbliższym. Musiały nauczyć się akceptować swoją wrażliwość i dawać przestrzeń na wrażliwość drugiego człowieka. Musiały same nauczyć swoje dzieci czułości, której same nie zawsze doświadczyły. Wiemy o tym doskonale, ponieważ to my jesteśmy tymi dziećmi.

Dzisiaj powinniśmy powtarzać sobie, patrząc w lustro: „Masz prawo płakać!”. Płacz jest czymś dobrym i potrzebnym. Pozwala uwolnić emocje kumulujące się w naszym ciele i powodujące niepotrzebne napięcie. Płacz oczyszcza i trochę jakby „resetuje” umysł. Często gdy już się uspokoimy, otrzemy oczy i odetchniemy z ulgą, zobaczymy świat na nowo, w zupełnie innych barwach. Czasami dostrzegamy możliwości, na które wcześniej byliśmy ślepi. Zupełnie tak, jakby te wszystkie łzy zmyły z naszych oczu jakąś niewidzialną zasłonę, o której nie mieliśmy pojęcia. I nagle jesteśmy silniejsi, odważniejsi i… spokojniejsi. Płacząc i pozwalając na to, aby inni widzieli, że płaczemy, pokazujemy innym, że tak można, że płacz jest w porządku i dajemy im przyzwolenie na to, aby oni również mogli płakać przy nas. Jest to przecież tak bardzo ważne, zwłaszcza dla naszych dzieci.