W połowie listopada warto przypomnieć sobie symbolikę tego miesiąca, który jest mocno związany z czasem zadumy nad przemijaniem, z uświadomieniem sobie realności śmierci człowieka, utraty najbliższych, znaczenia pamięci o tych, których już nie ma. Są jeszcze miejsca, w których cmentarze są pełne nie tylko w dniu Wszystkich Świętych, ale i przez cały miesiąc – wymieniane są świece w zniczach, porządkowane obejścia grobów, gdzieniegdzie słychać jeszcze głos głośnego modlitewnego wezwania: Wieczny odpoczynek… Pamięć nie tylko służy wspomnieniom o innych, ale pobudza do głębokiej refleksji, którą bardzo chcemy zagłuszyć. Przychodzą na myśl pytania: „Gdzie oni są? Czy jest im lepiej? Czy nas widzą?”.
W opozycji do tej rzeczywistości wyrastają nam czekoladowe mikołaje, ozdoby świąteczne, specjalne „czarne piątki”, które mają zapewnić nowe dobra w nowej cenie (nie zawsze taniej). W koleżeńskich dyskusjach padają pytania o andrzejki, o sylwestra, a w rodzinach pobrzmiewają zaproszenia do wspólnego wigilijnego stołu. Wszystko wydaje się inne od tego miejsca, które odwiedzaliśmy 1 listopada. Wydawać się może, że marmur z wykutymi imionami bliskich nie ma jeszcze w planach przyjęcia naszych inicjałów – że to nie pora, że nie ku temu zmierzamy. Będąc tak blisko miejsc spoczynku, zdajemy się być tak daleko od realnej naszej obecności. Tak, jak byśmy chcieli za wszelką cenę wyprzeć pewne prawdy o ludzkiej naturze. Lęk przed końcem naszego życia towarzyszy nam podskórnie, wpływając na nasze codzienne wybory i reakcje. Czasem jednak zapominamy o wartości danego nam życia i wydaje się nam, że śmierć nas nie dosięgnie, że „jeszcze w zielone gramy (…), w najróżniejszych sztukach gramy, lecz w tej, co się skończy źle. Jeszcze nie, długo nie…”. Taka złudna nadzieja powoduje, że gubimy cel i sens naszego życia. Staramy się o dobra, które przeminą, nie zostawiając prawdziwego dobra, które nie przeminie.
Ku czemu zatem zmierzamy? Czy ku nieustannej przygodzie, nieokreślonym, subiektywnym celom samorozwoju, sukcesom ekonomicznym, psychicznym ukojeniom? Gdzie się kończy nasza przygoda korzystania z wolności? Nie dajmy się uwieść nierealności, złudnym potrzebom, nieuporządkowanym zachciankom. Zdajemy sobie sprawę, że gdy odwiedzamy groby zmarłych lub modlimy się w ich intencji, to mamy relacje z tymi, którzy żyją, a to my jesteśmy tymi, którzy jeszcze umierają – to oni osiągnęli już metę, my jeszcze ku niej zmierzamy.
Gdy zdamy sobie sprawę z tego, co jest finiszem naszych zawodów, to nasze życie nabierze innych kolorów. Przestaniemy walczyć o swoje nad wyraz, zajmować się sobą na zapas, poważnieć w każdej chwili i oburzać się na każdy przejaw braku szacunku. Gdy uzmysłowimy sobie, dokąd zmierzamy, co jest naszym ostatecznym celem, wszystko inne (praca, rodzina, sukcesy, umiejętności, wiedza) stanie się tylko środkiem – nie przekroczymy z nimi tej granicy między życiem a śmiercią. Dajmy więc sobie szansę na dobre zawody, w których ustrzeżemy dobro swoje i innych, dajmy sobie życie, które będzie pełne misji – misji wydobywania dobra z innych, misji współczucia, czułości, bliskości, braterskich więzi. Zróbmy dziś małe rzeczy dla innych, aby wyjść z własnych grobów niemocy i skupienia na sobie. Nie bójmy się własnych inicjałów na marmurowych nagrobkach, bo tego nie unikniemy. Lękajmy się jednak tego, że nasz egoizm doprowadzi do tego, że pod tymi inicjałami w listopadzie nie zapali się nigdy żadne światło. Miarą życia nie jest światło, którym świecimy za życia, lecz światło, które oświeca nas po naszej śmierci.