Ile jest w nas – nauczycielach – chęci do poprawiania, zmieniania, kształtowania według własnej wizji modelowego rozwoju człowieka. Uzurpujemy sobie często, bazując na obserwacji ucznia na naszych lekcjach i na przerwach, prawo do oceniania nie tylko postępów w nauce i zachowania (o zgrozo!) ucznia, ale również jego postaw, wartości, poglądów i tego, jakim jest człowiekiem. Oczywiście w naszym mniemaniu chodzi nam o jego dobro i przyszłość.
Bardzo często również słychać na szkolnych korytarzach opinie o wychowaniu w domu, o rodzicielskich metodach i ich nieskuteczności, o tym, jak marnuje się potencjał, jak źle kierunkuje się dziecko. Czasami oczywiście może tak być, ale to powinno wynikać z długiej, indywidualnej pracy z danym uczniem bądź też z wypowiedzi tego ucznia – nigdy z naszego osądu. Po prostu możemy się mylić, a często tego w ogóle do siebie nie dopuszczamy. Lubimy czuć się nieomylni albo prawie nieomylni. W szkole jest łatwo taki stan osiągnąć, gdyż przebywamy z ludźmi, którzy w naturalny sposób są na niższym poziomie rozwoju od nas. Możemy korzystać, i często to robimy, z pozycji wyższości i narzucamy nasze patrzenie tym, dla których powinniśmy być wzorem.
To jest oczywiście bardzo trudne, bo pokusa jest ogromna. Tym bardziej że poczucie władzy jest uzależniające i daje też bardzo szybką i intensywną informację zwrotną. Jeśli jesteśmy władczy i autorytarni, osiągniemy na lekcji dyscyplinę i spokój, które są wspaniałą zasłoną dla strachu lub pogardy. Kiedy ludzie się ciebie boją albo cię nie szanują, będą unikać konfrontacji, bo z jednej strony nie chcą mieć w tobie wroga, a z drugiej będą chcieli mieć święty spokój. Rzadko zdarza się ktoś, kto stanie okoniem, a jeśli się taki pojawi, bardzo szybko udowodnimy mu, jeśli jesteśmy w takim stylu pracy, że jest nikim i się do niczego nie nadaje.
Oczywiście, że przesadzam i generalizuję, ale z tym wszystkim w czasie swojej pracy w szkole się spotkałem. I myślę, że duża część nauczycieli jest zupełnie inna, ale – tak jak pisałem w ubiegłych tygodniach – to najczęściej są właśnie te łyżeczki dziegciu, które potrafią uczynić gorzką całą beczkę miodu. Dlatego tak ważne jest, abyśmy pracowali w swoich środowiskach i nie bali się dawać przykładu, że da się pracować inaczej. Będziemy wyśmiani, często będziemy na językach, ale jestem przekonany, że możliwy do osiągnięcia cel – lepsze relacje w szkole – jest bliski i warto o niego zawalczyć.
Bo nie chodzi o to, żeby ucznia zmusić do posłuszeństwa, żeby go zastraszyć. Nie chodzi też o to, żebyśmy przekazywali naszym podopiecznym i ich rodzicom gotowe recepty na ich życie. Nie jesteśmy nimi. Jesteśmy dla nich ważnymi obcymi, ale takich jak my nasz uczeń będzie miał na swojej drodze dziesiątki. Rodziców ma jedynych, a sam jest niepowtarzalny. Nie żyjmy za niego, ale dajmy mu poznać jego osobistą drogę i możliwe ścieżki rozwoju. Często jest tak, że to dziecko będzie rozwijać się w kierunkach dla nas niewyobrażalnych.
My ze szkoły mamy naprawdę ograniczoną perspektywę spojrzenia na świat, również przez nasze przepracowanie i niedocenienie ekonomiczne. Dla nas szkoła jest zarówno początkiem, jak i kresem. Dla nas to całe uniwersum, z którego kiedyś uczeń odlatuje, to tak, jakby zmieniał wszechświat. Potem wspominamy go, najczęściej dobrze lub neutralnie, ale nagle nie mamy już dla niego recept i złotych rad.
Pomyślmy o tym, że lepiej jest towarzyszyć, niż prowadzić, a dzięki naszemu doświadczeniu już samo towarzyszenie może być nakierowujące.