Chyba bardziej niż kiedykolwiek doszliśmy do momentu, w którym ścierają się dwie koncepcje patrzenia nie tylko na szkołę, bo to jest wtórne względem innej optyki – optyki patrzenia na człowieka. Myślę, że nasza historia – nasza jako narodu – pokazuje nam bardzo wyraźnie, że jednoczyliśmy się zawsze w momentach trudu, bólu, zewnętrznego zagrożenia. W sytuacjach dobrobytu (umówmy się – zawsze względnego) wychodziły z nas często złe cechy, jak w tym dowcipie, w którym przedstawione są kotły różnych narodowości w piekle wraz z liczbą diabłów potrzebnych do ich pilnowania. Polski kocioł nie potrzebował nikogo do pilnowania, bo jeśli któryś niebezpiecznie zbliżał się do krawędzi, aby uciec, reszta solidarnie ściągała go w dół. Wiadomo, że to tylko dowcip, ale przyznacie, że coś w tym jest.

Jesteśmy jako naród fascynujący, bo chyba nie ma drugiego tak czarno-białego, kontrastowego, a co bardziej fascynujące – potrafimy być jednocześnie i tacy, i tacy. Nieść pomoc i się poświęcać, a jednocześnie, w innych sytuacjach, ściągać innych w dół. Myślę, że wynika to, jak już wspomniałem, z naszych dziejów, szczególnie ostatnich trzech wieków, kiedy byliśmy łamani, więzieni, przekupywani i korumpowani. Z jednej strony mamy zesłańców, powstańców, ofiary terroru, a z drugiej margrabiów wielopolskich, kolaborantów i szmalcowników. Absolutnie nie chcę snuć teraz rachunków i ustalać proporcji zdrady i szlachetności, a jedynie wskazać, że człowiek to taka istota, która zdolna jest i do tego, i do tego. O tym, jaką decyzję w danej chwili podejmiemy, decyduje szereg czynników, ale chyba przede wszystkim wychowanie i bieżący stan psychiki i ducha.

Dochodzimy do teraźniejszości i dyskusji, która trwa już jakiś czas, o tym jak ma wyglądać szkoła. Czy szkoła ma stać na straży uświęconej tradycji rozumianej jako konserwowanie tego, co było, a więc również stosunków społecznych, relacji międzyludzkich, a nawet języka? I słyszymy często, że kiedyś uczniowie bali się powrotu rodziców z zebrania i że było to dobre, że dyscyplina rozumiana jako wychowywanie metodą kija i marchewki, oparta o wymuszony autorytet powodowała, że młode pokolenie było bezpieczne i nie przychodziły im do głowy głupoty. Osoby, które wypowiadają takie sądy, bardzo często ulegają zjawisku pewnej idealizacji, uromantyczniania własnej przeszłości, zapominając, że i w tych „starych, dobrych czasach” było zło, były ludzkie dramaty. Niektórzy nie chcą tego widzieć i pamiętać, odsądzając od czci i wiary tych, którzy chcą wychowywać, kształtować relacje inaczej. Zarzucają im uleganie modernistycznym modom, demoralizację młodzieży i głupotę.

No właśnie, z drugiej strony są osoby, które z tego zaklętego kręgu uświęconej tradycji, często pełnej przemocy, tłamszenia i urabiania pod szablon chcą się wyrwać. Najczęściej są to osoby, które takiego tłamszenia doświadczyły jako dzieci albo przez obserwację jako wychowawcy. Jest dzisiaj mnóstwo nurtów pedagogiki, która odkrywa człowieka z jego wadami i zaletami, pozostawiając przestrzeń wolności wzrostu i rozwoju, bez wymuszania konkretnego kierunku. Ale wszystkie te nurty można sprowadzić do prostej konstatacji, że wychowywać powinniśmy z poszanowaniem godności, wolności i niepodległości młodego człowieka, szanując to, że może wybrać inaczej, niż my byśmy chcieli, co bardzo często było przypisane temu staremu modelowi wychowania.

Dziwi mnie to, że jest tak wiele osób, które nadal uważają, że wiedzą lepiej, co jest dobre dla ich prawie dorosłych dzieci, że chcą im planować kariery, wybierać szkoły, a czasami nawet partnerów, oczywiście dla ich dobra. Tłumaczenie przemocy dobrem jest zresztą czymś stałym przez epoki, bo przecież ludzie (pomijając psychopatów) robią to, co robią w dobrej wierze.

Myślę, że powinniśmy wyciągnąć wnioski z historii naszego narodu i przerwać to błędne koło przechodzenia z walki o wolność do definiowania jedynie słusznej jej wersji. Potrzeba nam zwrotu ku personalizmowi i traktowania każdej osoby jak niepodległej istoty.