Siedzą w jednym pokoju babcia, mama i córka... Zaczyna się jak stary dowcip, ale nim nie jest. Ta historia będzie zupełnie poważna. Tak więc siedzą w jednym pokoju babcia, mama i córka. I nie mają o czym ze sobą rozmawiać, każda wyczekująco patrzy na zegarek. Minuty trwają wieczność, a wydłużające się spotkanie męczy je wszystkie i wyczerpuje psychicznie. Czyż nie jest to częste zjawisko? Trzy kobiety złączone więzami krwi, ale oddzielone czasem, który upłynął między latami ich młodości. Każda z nich żyje we własnym świecie zawieszonym jakby w innej czasoprzestrzeni. Żyją tym, co im najbliższe i najdroższe, tym, co znają i czego doświadczyły, niekiedy dawno temu. Te starsze dystansują się od wszystkiego, co nowe, obce i nieznane. Najmłodsza nie chce słuchać nieaktualnych rad i niemodnych komentarzy. Wydawać by się nawet mogło, że każda z nich mówi w innym języku, niezrozumiałym dla pozostałych. I w sumie nie byłoby to zbyt dużym problemem, gdyby były one otwarte na dialog, na to, co mogą sobie wzajemnie ofiarować, zamiast uparcie „odwracać się plecami”.
Domy wielopokoleniowe, dawniej bardzo powszechne, odeszły już w zapomnienie. Młodzi małżonkowie chcą jak najszybciej odejść „na swoje” i założyć własną rodzinę, której od tej pory będą poświęcać całą swoją uwagę i cały swój czas. Potrzebują swobody w podejmowaniu decyzji i wolności w urządzaniu życia po swojemu. Poza tym przestrzeń, własne cztery kąty i tak ważna dzisiaj prywatność. Małżonkowie nie wyobrażają sobie życia pod jednym dachem z rodzicami, dziadkami i rodzeństwem. Czy należy się temu dziwić? Nie bardzo. Jest to w pewnym sensie znak szybko zmieniającej się rzeczywistości – czasy są inne niż dawniej i postrzegania świata także się zmieniło. Nawet sposób jedzenia i podejście do posiłków, ich składu i całej filozofii ich spożywania jest zupełnie inny. Coraz trudniej dzieciom iść przez życie ramię w ramię z rodzicami, a tym bardziej z dziadkami. Młode pokolenie stawia na niezależność, dostrzega inne możliwości, chce ryzykować, nie boi się zmian. Liczy się już nie tylko stabilność, dom, dzieci i praca, ale także pasje, poznawanie świata, odpoczynek. Rodzice często nie potrafią pogodzić się z takim przestawieniem świata wartości, dają złote rady i wciąż dopytują, oczekują, planują za dzieci ich przyszłość, próbując uszczęśliwiać je na siłę. Wyobrażają sobie, że to leży w ich obowiązku, aby młodzi wiedzieli, jak należy ułożyć sobie życie. Taka postawa nie sprzyja porozumieniu. Wręcz przeciwnie, często rodzi bunt i zwiększa dystans międzypokoleniowy. Mieszkanie pod jednym dachem może wtedy przynieść więcej szkody niż pożytku.
Co więc pozostaje? Czy jedynie spotkania przy wspólnym stole świątecznym lub imieninowym? Kilka słów zamienionych nad grobami podczas Święta Zmarłych? Czy tylko co jakiś czas krótka rozmowa przez komórkę? Bo o czym można dłużej rozmawiać np. z babcią, kobietą starszą o 50 lub więcej lat? Jak częste są takie sytuacje, gdy wnuki, nawet gdy już odwiedzą swoją babcię czy dziadka, nie chcą lub nie potrafią nawiązać z nimi bliższego kontaktu. Bywa tak, że mają pretensję o ciągłe „czepianie się” fryzury, ubioru czy makijażu, o nieustanne dopytywanie o chłopaka lub dziewczynę albo też o wmuszanie jedzenia, „bo tak mizernie wyglądasz, pewnie znowu się odchudzasz”. Starsi ludzie natomiast nie rozumieją, „co ci młodzi widzą w tych komórkach”, denerwuje ich to, że nawet rozmawiając z nimi, patrzą w ekran. Dziwi ich także wieczne zmęczenie i obojętność wobec wypowiadanych trosk, zmartwień i dolegliwości. A wizyta u rodziców? To już całkowity koszmar, zupełnie jak spowiedź z całego tygodnia, a może nawet miesiąca. Lawina pytań i porad: „Co robiliście? Dlaczego tak?, Przecież mogliście zrobić to inaczej”, „Trzeba było zadzwonić, tata na pewno by pomógł”, „Powinniście zacząć już myśleć o dzieciach” itp. Aż się odechciewa przychodzić z wizytą. Czy wobec tego warto w ogóle takie kontakty utrzymywać?
Może pytanie nie powinno brzmieć: „Czy warto?”, ale raczej „W jakim celu?”. Jeżeli nie widzimy żadnego sensu w spotkaniu dwóch odległych epok, spróbujmy sobie taki sens dopowiedzieć. Jeżeli bowiem określimy cel podtrzymywania relacji z naszymi rodzicami lub dziadkami, będziemy mieli większy wpływ na przebieg każdego spotkania z nimi. A nawet więcej, to my będziemy jego moderatorami. I wbrew pozorom jest to całkiem proste do przeprowadzenia. Wystarczy bowiem „przejąć pałeczkę”, przestać być obiektem rozmowy i oddać swoje, do tej pory centralne, miejsce starszym. Przecież my też możemy zacząć im się uważnie przyglądać, zasypać pytaniami o życiowe decyzje, błędy młodości, o to, co by zmienili, gdyby mogli cofnąć czas. Niech chociaż raz to ONI „spowiadają” się przed nami. Pozwólmy im opowiedzieć ich własną historię, dajmy im możliwość ponownego przeżycia najbardziej zapamiętanych momentów z przeszłości. Sprawi im to niezwykłą radość, wiem z doświadczenia. Nawet jeśli będą opowiadać to samo po kilka razy, z trudem przypominając sobie szczegóły, czasem zmieniając pierwotną wersję. Najcenniejsze w tym wszystkim będą emocje, które towarzyszyły tamtym wydarzeniom, a które mogą wrócić po latach. Czy możemy to dla nich zrobić? Czy umiemy zapomnieć o sobie i dać pierwszeństwo starszym?
Nasza historia – ta, którą piszemy obecnie swoim życiem – ma swój początek w historii naszych rodziców, dziadków, pradziadków... Jeśli nie będziemy podtrzymywać jej u samych źródeł, to pozostanie tylko wyrwaną z kontekstu pojedynczą opowieścią, bez wstępu, bez budowania napięcia. A przecież każdy człowiek chce mieć gdzieś swój początek, niezwykły moment, do którego prowadziła seria innych wydarzeń. Dobrze jest być częścią czegoś większego, mieć swój udział, dołożyć swój element układanki tworzący spójną całość. My też będziemy chcieli, aby ktoś kiedyś posłuchał z uwagą, jak potoczyło się nasze życie. I też będziemy kiedyś starzy i nie na czasie.