Uwielbiam być kobietą. Naprawdę. Nie wyobrażam sobie, jak można kobietą nie być. Ale cieszę się, że jest taka grupa ludzi, mniej więcej tak samo liczna jak kobiety, która woli być mężczyznami. Nie będę wspominała przy okazji tego artykułu o osobach, które wciąż zastanawiają się, kim chcą być. Moim zamiarem nie jest roztrząsanie wszystkich możliwości identyfikacji płciowej, które proponuje się w obecnych czasach, ale jedynie skupienie na odwiecznym podziale na świat kobiet i świat mężczyzn, który generuje wystarczająco dużo nieporozumień, a nawet konfliktów. Pozostańmy więc przy tych, którzy są zdecydowani. A ja zdecydowanie jestem kobietą i bardzo dobrze się z tym czuję.
Można oczywiście analizować wszystkie plusy i minusy, różne „za” i „przeciw” bycia kobietą, zagłębiać się w uwarunkowania biologiczne, które wpływają na jakość życia i rolę, jaką pełnimy w świecie. Można stawiać sobie pytania sięgające samych początków takiej właśnie „natury rzeczy”. Jeżeli się o to pokusimy, powinnyśmy wtedy zadać sobie dwa pytania. Przede wszystkim: „Dlaczego aż tak zagłębiamy się w problem?”, a po drugie: „W jakim celu to robimy?”. Zadawanie pytań i szukanie odpowiedzi jest czymś naturalnym, typowo ludzkim, że tak powiem. Jednak nie ma sensu, jeśli nie chcemy usłyszeć odpowiedzi i gdy jesteśmy przeświadczeni, że znamy tą jedyną prawidłową odpowiedź.
Jeżeli ja, kobieta, żona i matka, cieszę się z bycia kobietą, żyję tak, aby moją kobiecość realizować w każdej dziedzinie, i nie rozpatruję jej jako problemu, nie mam również zbyt dużej potrzeby, aby roztrząsać wszystkie „za” i „przeciw”. Zupełnie niepotrzebne wydaje mi się stawianie na jednej szali wagi życia mężczyzny, a na drugiej kobiety i sprawdzanie, kto jest „ważniejszy” w świecie, kto się bardziej liczy. Podoba mi się to, co przeżywam jako kobieta, dlatego nie szukam dziury w całym. Nie walczę o większe prawa kobiet do… wszystkiego. Wychodzę z założenia, że dzisiejszy cywilizowany świat rozumie prostą kwestię, mianowicie to, że kobieta jest człowiekiem. A przecież mamy Powszechną Deklarację Praw Człowieka, która dotyczy KAŻDEGO CZŁOWIEKA. Jeżeli więc dostrzegamy jakąś niesprawiedliwość, nierówność w dostępie do osiągnięć naszej kultury, nauki, medycyny i innych, to powinniśmy traktować ją jako wykroczenie przeciwko „prawom człowieka”, a nie „prawom kobiety”. Takie sztuczne rozróżnienie sugeruje, że albo kobiety są ponad innymi ludźmi, albo nie należą do gatunku „człowiek”. Tylko w takim ujęciu można byłoby wymieniać obok praw człowieka prawa kobiet, a zaraz po nich prawa zwierząt i prawa… nie wiem czyje jeszcze. Oczywiście wśród praw człowieka rozróżniamy prawa dziecka, ale jedynie dlatego, że do osiągnięcia pewnego wieku „mały człowiek” może korzystać ze swoich praw niejako za pośrednictwem opiekunów prawnych. Druga strona medalu zaś jest taka, że dziecko, jako osoba słaba i bezbronna, ma dodatkowe prawa gwarantujące jego ochronę i bezpieczeństwo.
Czy w takim razie kobiety, jako „słaba płeć” potrzebują oddzielnych praw, aby czuły się bezpiecznie i spełnione w swojej kobiecości? Kiedy obserwuję różne akcje podejmowane przez ugrupowania feministyczne, ogarniają mnie wątpliwości i mam naprawdę mieszane uczucia. Dochodzę do wniosku, że w tym wszystkim chodzi nie tyle o równouprawnienie, ile o udowodnienie czegoś. Spośród wszystkich haseł przebija jedno, niekoniecznie wypowiadane głośno, bardziej brzmiące między zdaniami: mężczyźni mają na świecie lepiej niż kobiety, dlatego chcemy żyć jak mężczyźni. „Damy radę! Możemy to udowodnić, tylko dajcie nam możliwość”. I to samo możemy czasem usłyszeć w prywatnych rozmowach: „faceci nie muszą rodzić dzieci”, „faceci nie muszą nosić staników”, „mężczyźni nie muszą siedzieć w domu z noworodkiem”, „mężczyźnie nie mają okresu” itp. No takim to dobrze, zostali stworzeni do leżenia na kanapie z dłonią naturalnie przystosowaną do trzymania pilota od telewizora. Naprawdę? Czy rzeczywiście wszystko, co złe, spadło na nas, kobiety, a „faceci” mają sielankę? Ja bym tak tego nie ujęła. Ale żeby dostrzec pełen obraz i złożoność współistnienia kobiet oraz mężczyzn należy trochę się zdystansować i spojrzeć z boku. Jeżeli my, kobiety, narzekamy, że mężczyźni nie widzą, ile codziennie robimy, i nie doceniają naszego poświęcenia, to może i my nie do końca zauważamy ich zaangażowanie? Czy dopuszczamy taką możliwość?
Na świecie nic nie jest rozdzielone po równo. Nie każdy ma tak samo. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: jesteśmy różni, każdy jest inny, nawet pomijając determinizm płciowy. Ludzie wierzący powinni stwierdzić, że „taki był zamysł Boga”, a Boga przecież się nie poprawia. Ci zaś, którzy nie wierzą w żadnego Stwórcę, zostają skazani na „czysty przypadek”. Akurat wyszło tak w ewolucji, że różnimy się od siebie, co powoduje, że mamy też różne możliwości umysłowe, predyspozycje fizyczne i zdolności twórcze. Co za tym idzie, różne drogi obieramy w życiu i każdemu wiedzie się inaczej. Możemy oczywiście sztucznie naginać nawet uwarunkowania biologiczne, kobiety mogą brać sterydy i budować masę mięśniową, a potem nawet domy przenosić. Prawnie można przyznać tatusiom urlop „tacierzyński” i zostawić cały zapas mleka ściągniętego z piersi mamy lub kupić sztuczne mleko w proszku. Na pewno niejeden mężczyzna z chęcią zamieni pracę w biurze lub na budowie na czas spędzony w taki sposób w domu. Ale czy w ten sposób zmienimy coś na stałe? Będzie to trochę tak, jakbyśmy przykleili karteczkę na drzwiach pokoju dziecięcego z napisem: „Salon Fryzjerski”. Przez jakiś czas można poudawać, pobawić się i być szczęśliwym w tej swojej rzeczywistości. Prawda jednak pozostanie inna i zawsze do nas wróci. Czy możemy coś z tym zrobić? Ależ tak! Żyć dalej, realizując się w tym, co jest dla nas najlepsze. I dostrzec w tym sens.