Teoretycznie każdy dorosły człowiek potrafi nazwać główne emocje, jakich doświadcza w swoim życiu. Teoretycznie. Łatwo bowiem wymienić je na spokojnie, gdy jesteśmy opanowani. Może na jakimś szkoleniu lub też robiąc test online, bez problemu wypiszemy i uporządkujemy je według dowolnego kryterium. Przecież są one takie oczywiste. Gorzej, gdy sami wpadamy w pułapkę emocji, zwłaszcza tych odbieranych jako negatywne. Wtedy już nie jest tak łatwo. Czasami problemem jest to, że nie umiemy nazwać stanu, w jakim się właśnie znaleźliśmy, a czasem zwyczajnie nie chcemy opowiedzieć głośno o tym, co czujemy.

Ciekawe, że rzadziej dotyczy to emocji pozytywnych. Gdy jesteśmy w dobrym nastroju, bardzo chętnie mówimy o radości, która nas spotkała. Chcemy wykrzyczeć to całemu światu – niech wszyscy wiedzą! Dzwonimy więc do przyjaciół i znajomych, wstawiamy posty w mediach społecznościowych i oznaczamy je konkretną emotką pasującą do naszego stanu. Oczywiście podajemy także powód radości. Trochę mniej entuzjastycznie dzielimy się z innymi ludźmi naszym zachwytem czy też zaskoczeniem. Może wstawiając dobre zdjęcie pięknego zachodu słońca, oczekujemy tego, że ktoś nas doceni, dostrzeże nie samo źródło naszego stanu emocjonalnego, ale jak przez szybę dostrzeże za nim nas. „Nas” jako tych, którzy się zachwycili, „nas” to znaczy artystów, którzy w niepowtarzalny sposób uchwycili wyjątkowy moment w przyrodzie, i wreszcie „nas” – ludzi, których warto zauważyć, obserwować, którzy mogą się czymś wartościowym podzielić z innymi. To budzi w nas dumę. Dumy jednak czasem się wstydzimy. A może raczej jesteśmy zażenowani tym, że zyskaliśmy czyjeś uznanie. Wciąż nie umiemy przyjmować pochwał, odczuwanie dumy i samozadowolenia wydaje nam się niestosowne. I mimo że dumę można zaliczyć do emocji pozytywnych, to niestety już się tak z nią nie obnosimy. Podobnie zresztą ma się sprawa z zaskoczeniem, nawet jeśli odbieramy je pozytywnie. Nie zawsze chcemy, aby inni ludzi widzieli ją na naszej twarzy. Próbujemy udawać „wszystkowiedzących”, takich, których nic nie jest w stanie zaskoczyć. Zwyczajnie zawsze domyślamy się wszystkiego z wyprzedzeniem. A szkoda, ponieważ akurat zaskoczenie jest emocją, która nieukrywana szybko przeradza się w szczerą radość. Jeśli jednak udajemy „niezaskoczonych”, to w sumie nie mamy powodów do radości. Powinniśmy przyjąć ze spokojem to, czego się domyślaliśmy – to znaczy wszystko.

Inaczej ma się sprawa z emocjami negatywnymi. W naszej kulturze przyjęło się, że nie wypada przejawiać negatywnych stanów emocjonalnych. W różnych strukturach społecznych wymaga się od nas opanowania i stonowanej reakcji na niepożądane bodźce. Dlatego też wkładamy maski. Każdy z nas, dorosłych (dzieci także), ma zapewne wypracowaną swoją własną maskę, której używa, gdy musi udawać, że wszystko jest dobrze. To może być zawsze ten sam wyraz twarzy, wyćwiczony uśmiech albo sztuczny, nerwowy śmiech na zawołanie. Dopóki na nas patrzą, nie pozwolimy, aby było po nas widać, jak naprawdę się czujemy. Dopiero oddalając się od źródła gniewu i złości, pozwalamy sobie na odrzucenie pozorów. To, co już zaczynało kipieć pod przykrywką akceptowalnej reakcji, teraz wybucha ze zwielokrotnioną mocą. Nie jest dobrze, gdy obok nas pojawiają się bliskie nam osoby. Wobec nich nie mamy takich oporów i często wcale nie staramy się hamować, ale w dalszym ciągu mamy blokadę i nie potrafimy, a może nie chcemy, opowiedzieć głośno, co dzieje się w naszym wnętrzu. Nawet gdy ktoś próbuje nam pomóc i nazwać te niechciane emocje, wypieramy się ich. Odczuwanie gniewu i złości, a nawet strachu i rozpaczy traktujemy jako słabość. A przecież nie chcemy wydać się słabi naszym dzieciom czy też małżonkowi. Dlatego zaprzeczamy – słowami, ponieważ nasza gestykulacja, zbyt agresywne ruchy, mimika twarzy i ton głosu nie pozostawiają wątpliwości. Wszyscy w domu wiedzą, co jest grane, tylko my wciąż udajemy. Wydaje nam się, że jeśli nie nazwiemy głośno tych emocji, to same znikną, nikt się nie dowie. I w tym złudzeniu próbujemy funkcjonować jak gdyby nigdy nic, raniąc innych słowami, brakiem cierpliwości i delikatności.

Niestety podobnie funkcjonują również dzieci, od których zbyt wcześnie wymaga się dostosowania do ogólnie przyjętego wzorca. Dorośli nie zapewniają im bezpiecznej przestrzenie do tego, aby mogły uwolnić swoje emocje, poczuć je i nazwać. A to jest potrzebne. Powinniśmy towarzyszyć im w tych momentach, gdy odkrywają, co może czuć człowiek, jak może reagować i gdzie postawić granice. W rzeczywistości wygląda to jednak tak, że dzieci, tak w szkole, jak i w domu, muszą się hamować. Nie jest dobrze przyjmowany głośny śmiech, chociaż jest oznaką radości, nie patrzy się przychylnie na dumę z otrzymanego stopnia lub medalu, a tym bardziej nie jest dopuszczalne okazywanie złości, strachu, gniewu czy rozpaczy. Uczeń nie może się popłakać w szkole, ponieważ zostanie wyśmiany. Nie może również trzasnąć drzwiami lub krzyknąć z wściekłości, ponieważ otrzyma za to uwagę. Źle interpretowane jest także milczenie, ucieczka w głąb siebie w reakcji na strach przed odpytywaniem. Przeważnie wywołuje ono skrajne emocje u nauczyciela i sytuacja się rozwija.

Nie ma przedmiotu szkolnego, który uczy radzenia sobie z emocjami. Czasami temat ten poruszany jest na godzinie wychowawczej, ale nie zawsze w sposób właściwy. Zresztą to nie od dzieci należałoby zacząć. Najpierw dorośli, zanim zaczną wymagać od dzieci umiejętnego zarządzania emocjami, powinni sami zgłębić temat i nauczyć się funkcjonować w prawdzie o samych sobie. Dowiedzieliby się, że nie należy wstydzić się strachu, że odczuwanie gniewu i złości to coś zupełnie naturalnego, że każdy czasem popada w rozpacz. Może też nauczyliby się szczerze okazywać zaskoczenie i radość, bez obawy o to, że zostanie to źle odebrane. Przyniosłoby to duże korzyści również dla nich. Zaczęliby odczuwać życie zupełnie inaczej, pełniej i… przestali wkładać maski.