Nie zawsze daję radę. Nie zawsze mam w sobie tyle energii i siły psychicznej, aby dźwignąć ciężar macierzyństwa godzonego z pracą zawodową i pasją, jaką jest pszczelarstwo. A jeżeli do tego mam jeszcze dbać o kondycję fizyczną i regularnie biegać lub ćwiczyć w domu, to już całkiem odpadam. Czasami zwyczajnie czuję się przygnieciona, zupełnie jakbym leżała twarzą przy ziemi, pod całą stertą kamieni i zupełnie nie widzę szansy na wydostanie się spod niej. Co więcej, czuję, że mogłabym w sumie tak zostać, odpuścić, przestać walczyć i nareszcie się poddać. Nie wstawać dzisiaj z łóżka, odwrócić się twarzą do ściany i nakryć głowę kołdrą. Może wszyscy wyjdą z domu i o mnie zapomną? Taki „dół” trwa jakiś czas, niekiedy krócej, innym razem dłużej, ale zawsze ma swój koniec. Pozwalam sobie na chwile słabości, gdy pokazuję twarz matki pokonanej nawałem obowiązków, twarz zapłakaną i pełną żalu o to, że nie mogę zrzucić chociaż małej części na kogoś innego, że nie mam więcej czasu, więcej swobody. A potem następuje „reset”. Ocieram łzy, wstaję z kolan i idę walczyć dalej.

To, że nie muszę zajmować się dziećmi sama, jest dużym ułatwieniem. Mam męża, który rewelacyjnie odnajduje się w roli ojca i angażuje się w równym stopniu w ich wychowanie. Nie mamy problemu z podziałem obowiązków, robimy wszystko razem w miarę naszych możliwości, to znaczy wiemy, co trzeba zrobić, i ten, kto akurat ma wolną chwilę, właśnie tym się zajmuje, nie zrzucając niczego na drugą osobę. I niby wszystko gra, ale… Nikt, nawet mój mąż, nie wejdzie do mojej głowy i nie zobaczy, co tam się dzieje. A dzieje się wszystko naraz. Natłok różnych myśli, przeczytane ostatnio książki, próby rozwiązania szkolnych problemów dzieci, troska o przyszłość – tę bliższą i tę dalszą – moich trzech synów i córki, planowanie kolejnych lekcji, weekendów, urodzin, świąt, a nawet wakacji, podejmowanie nowych wyzwań i inicjatyw... Wychodzi na to, że mam tam niezły „bigos”. Nawet trudno mi jest to wszystko wyrazić słowami tak, aby ktokolwiek mógł mi pomóc lub przynajmniej starać się zrozumieć.

Czy muszę tak żyć? Oczywiście, że nie, ale chyba inaczej nie umiem. Sporo jednak czasu zajęło mi zrozumienie, że nie muszę być dostępna zawsze dla wszystkich. Było mi trudno, lecz uczę się tego powoli. Pamiętam takie ciekawe ćwiczenie ze studiów na Wydziale Pedagogiki. Pracowaliśmy w grupach, z których każda dostała fragmenty tekstu. Były tam opisy konkretnych sytuacji, w których jakiś człowiek reagował na prośbę o pomoc. Jedne opisywały pełnego poświęcenia mężczyznę, rzucającego się na ratunek każdemu dziecku. Inne zaś ukazywały zobojętnienie i brak wrażliwości na cierpienie, np. matki, która przyszła do niego z chorym niemowlęciem na rękach. Naszym zadaniem było wskazanie, które z tych tekstów mówią o Januszu Korczaku. Znając choć trochę tę postać, w pierwszym odruchu chciałoby się wybrać tylko te pozytywne, pokazujące jego oddanie i empatię. Jednak ja zwróciłam uwagę na podobieństwo całego kontekstu wszystkich tych historii. Okazało się, że każda z nich dotyczyła Janusza Korczaka i pokazywała prawdę o Nim. Jaka to była prawda? Taka, że On też był człowiekiem, że nie zawsze miał wystarczająco siły, aby stawić czoła przeciwnościom czasów, w których żył i jeszcze pomóc innym w ich problemach. Janusz Korczak miał do tego prawo i czasem z niego korzystał. Potrafił zamknąć drzwi przed nosem matki proszącej o pomoc dla jej chorego dziecka. Nawet jeśli takie zachowanie wydawało się bezduszne.

„Z pustego i Salomon nie naleje” – mówi stare powiedzenie. Można je zastosować również do człowieka i jego zasobów psychicznych. Jeżeli pozwolimy im się wyczerpać, oddamy innym wszystko, co nas samych trzymało przy życiu, nie będziemy mieli siły na takie zwykłe, codzienne wyzwania. Musimy zabezpieczyć w sobie pewne pokłady energii, takie nasze minimum, które pozwoli nam w miarę normalnie funkcjonować. Nie jesteśmy automatami, aby można było nas doładować lub wymienić w nich baterie, żeby ponownie działały jak nowe. Nasza regeneracja jest dużo bardziej skomplikowana i wymaga różnorodnych zabiegów. Niektórzy potrzebują kontaktu z naturą, inni samotnego wyjazdu z dala od domu, może ktoś lubi zamknąć się we własnym pokoju na jakiś czas albo wręcz przeciwnie, ruszyć na podbój dużego miasta. Ile ludzi, tyle rodzajów „resetowania”. Potrzebujemy też drugiego człowieka, który będzie z nami w tym czasie i albo będzie nam towarzyszyć, albo pozwoli pobyć samemu, jednocześnie wspierając nas na odległość. Potrzebujemy także, a może przede wszystkim, zrozumienia. Wyrzuty nam nie pomogą, nie chcemy słyszeć: „Jak ty tak możesz? Przecież masz dom i dzieci na głowie! Weź się w garść!”. To naprawdę nie pomaga. Chcemy wiedzieć, że mamy prawo mieć gorsze dni i nie musimy zawsze być na posterunku.

Dlaczego to jest takie ważne dla nas, matek? Ponieważ jeżeli nie zadbamy o własny dobrostan, nie będziemy mogły zadbać o naszych najbliższych. Jak możemy dać komuś coś, czego same nie mamy? Nasze dzieci są świetnymi obserwatorami i widzą więcej, niż nam się wydaje. Musimy być autentyczne, nie udawać nikogo, np. niepokonanych „supermenek” i niezwyciężonych bohaterek rodem z komiksów. Może gdy pozwolimy sobie samym na chwile słabości, przyznamy się przed sobą, że nie zawsze dajemy radę, łatwiej nam będzie pozwolić na to także naszym dzieciom. One także nie są robotami i czasem zwyczajnie na nic nie mają siły, nawet na wstanie z łóżka. Chciałyby zostać i leżeć z twarzą odwróconą ku ścianie, z głową ukrytą pod kołdrą, bez konieczności dźwigania ciężaru kolejnego dnia. Brzmi znajomo?