Życie jest ulotne. Ktoś mądry, ale niezbyt optymistyczny, powiedział kiedyś, że życie to pasmo udręk przetykane chwilami radości i spełnienia. Takie patrzenie na nasz ziemski los może przygnębiać, może przygaszać i tak tlącą się ledwo iskierkę nadziei. Wynikałby z takiej refleksji wniosek, że jesteśmy tu za karę, a te ulotne chwile szczęścia są tylko po to, żeby tę mizerność podtrzymać i nie dopuścić do całkowitego załamania. Niezbyt dobra perspektywa i prawdę mówiąc, kompletnie demotywująca do wybiegania w przyszłość, snucia planów i marzeń.

Myślę jednak, że taka perspektywa szarej codzienności, zwykłości i trudów mimowolnie staje się udziałem ogromnej części naszego społeczeństwa, które potrzebuje stałej pracy na etat, nierzadko również nadgodzin i prac dodatkowych, żeby godnie żyć i utrzymać swoje rodziny. Wiemy, że życie nie powinno polegać na wypruwaniu sobie żył i nieustannej walce, ale pozostajemy tej walki uczestnikami, żeby nie powiedzieć – chłopcami do bicia. Bo walka ta jest nierówna i my nie mamy w niej równych szans.

Jest to w końcu samonapędzający się mechanizm demotywacji i zgadzania się, że tak po prostu jest, taki jest system i tego nie zmienimy, bo…, no właśnie, bo co? Przede wszystkim dlatego, że próba wyrwania się z systemu etatowo-korporacyjnego wymaga w dzisiejszym świecie poduszki finansowej, braku zobowiązań, nie tylko tych materialnych, albo doskonałego, innowacyjnego pomysłu. A umówmy się, że nie każdy jest w stanie wypełnić którykolwiek z tych warunków. Poza tym wymaga to niezwykłej odwagi, bo przecież zostawić, było nie było, stabilność na rzecz wielkiej niewiadomej wymaga jednak dość dużych jej pokładów. A nie każdy jest odważny.

No właśnie, dlaczego tacy jesteśmy? Myślę, że odpowiedź nie jest oczywista i prosta, chociaż nasuwałaby się chęć zrzucenia winy na szkołę, na wychowanie, na polityków, bankierów i wszystkie siły tego świata i pewnie byłaby to częściowo prawda, bo w wytworzonym na styku tych rzeczywistości świecie przyszło nam żyć, wzrastać i stawać się ludźmi. Nie należy jednak zapominać o wolnej woli każdego z nas i samoregulacji w postaci naszego sumienia, którego nie należy rozpatrywać tylko w kategoriach religijnych, ale również po prostu moralnych. Czujemy podskórnie, czy to, co robimy, jest dobre, czy złe i potrafimy sobie różne rzeczy racjonalizować i albo się oskarżać, albo usprawiedliwiać. To zależy od tego, jak wyregulowany jest ten nasz emocjonalno-psychiczny „organ”. Myślę, że wierzący mają łatwiej z ustalonym dość ściśle kodeksem postępowania, który wyznacza normy funkcjonowania w społeczeństwie, ale to przecież nie jest reguła, bo w końcu przykazania nie są przestrzegane przez wszystkich (a może nawet przez większość) wierzących. Sama wiedza o zewnętrznym systemie etycznym jest jednak stałym punktem odniesienia.

Ale nawet system nakazów i zakazów nie uchroni nas przed codziennym kieratem, może pomóc nam go lepiej znosić, ale – nie oszukujmy się – służy również do utrwalenia tego systemu, którego przecież w dzisiejszej rzeczywistości nie jesteśmy w stanie zmienić. A co możemy zmienić? Przede wszystkim swoje nastawienie z pesymistycznego patrzenia na życie jako na pasmo porażek z miłymi chwilami na odczytywanie go jako codzienności, której trud prowadzi nas do spełnienia materialnego, emocjonalnego i duchowego. Jeśli popatrzymy na życie jako na drogę do celu, a nie jako na kierat, w którym gonimy swój ogon, to perspektywa pogodzenia z codziennością będzie zupełnie inna.