Powiedzmy sobie szczerze: w mowach pogrzebowych nikt nie wymieni, ile metrów miał nasz nowy dom, jak długo i ciężko na niego zapracowaliśmy. Nikt nie opowie też o tym, jak kolejny, świetny projekt przyczynił się do naszego zawodowego awansu. Nic z tych rzeczy. Ba. Nikt nawet nie wspomni o świetnych promocjach linii lotniczych, dzięki którym udało nam się zwiedzić pół świata.
„Mowa pogrzebowa to nie życiorys – pisał David Brooks. – Mówi o trosce, mądrości, prawdomówności i odwadze. Opisuje miliony drobnych, moralnych osądów, które wyrastają z wnętrza człowieka”.
Mimo to poświęcamy wiele czasu, wysiłku i energii na rzeczy, które można zapisać jedynie w życiorysie. A ten, jak dobrze wiemy, traci znaczenie w momencie, gdy serce przestaje bić.
O czym powiedzą na naszym pogrzebie? Tego nie usłyszymy. Natomiast może zrobić sobie ćwiczenie z życia. Śmiało: sprawdźmy jego jakość. Zapytajmy: co dziś powiedziałabym nad własną trumną? Szokujące? Cóż, może się w niektórych przypadkach okazać, że tylko myśl o śmierci jest w stanie uratować nam życie, również to wieczne...
W mowach pogrzebowych mówi się o tym, co daliśmy od siebie innym, jacy byliśmy dla naszych bliskich, jak wiele znaczyliśmy dla rodziny i przyjaciół, jak okazywaliśmy życzliwość, jakie mieliśmy życiowe pasje i co wywoływało uśmiech na naszej twarzy.
To po kolei.
Z wielkim smutkiem pożegnaliśmy dziś Martę, Teresę, Joannę. Była osobą niezwykle... (jaka, jaka ja byłam?!). Odznaczała się... (czym?! Czym ja się odznaczam?! Co to w ogóle znaczy „odznaczać się”?!) Ceniliśmy ją za... (za co ceni mnie świat?!), Wraz z jej śmiercią odeszło... (Co odeszło?! Co świat traci, kiedy mnie nie będzie?!) Pamiętam, gdy (jakie wyjątkowe chwile ze mną zapisały się w pamięci moich bliskich: męża, rodziny, przyjaciół?). I tak dalej.,,
Wbrew temu, co nam się może wydawać, mowa pogrzebowa nie jest jednak o naszym byciu w świecie, ale o nas – ludziach, których życie zbudowane jest nie tylko z licznych procesów biologiczno-chemicznych, ale przede wszystkim z miłości. Możemy ją zostawić w świecie lub też na zawsze zatrzymać przy sobie... Pewnie, że mamy wybór.
Nawet w przypadku ludzi, którzy mają swoje miejsce w Wikipedii, których życie było pełne osiągnięć i dokonań, ich mowy pożegnalne koncentrują się wokół tego, co robili w pozostałym czasie...
Chociażby Steve Jobs. W oczach opinii publicznej jego życie było wypełnione tworzeniem rzeczy. Jednak, gdy jego siostra Mona Simpson stanęła nad jego grobem, to nie na tym się skoncentrowała. Owszem mówiła o jego pracy, etyce, jaką w niej wyznawał, ale wspominała przede wszystkim o pasji, która go napędzała.
„To prawda, Steve zajmował się tym, co kochał” – mówiła. „Jednak tym, co naprawdę go poruszało, była miłość. Miłość była jego największą cnotą – była jego boginią bogów” – opowiadała Mona.
„Był fizycznie obecny przy każdym ze swoich dzieci. Zamartwiał się chłopakami Lisy, podróżami Erin i długością jej spódnic, bezpieczeństwem Evy, gdy zbliżała się do koni, które tak uwielbiała”.
Mona dała do zrozumienia, że Steve Jobs był kimś więcej niż gościem, który wynalazł iPhonea. Był bratem, mężem, ojcem. Doskonale znał wartość tego, co technologia może nam odebrać.
Słyszymy czasem, że powinno się żyć, jakby ten dzień był ostatnim dniem naszego życia. Co to oznacza? Dokładnie tyle, że nie powinniśmy czekać z rzeczami, które naprawdę mają znaczenie, aż do śmierci. Każdy, kto ma skrzynkę email i smartfona w ręce, wie, jak łatwo jest być nieustannie zajętym i nie zdawać sobie sprawy z tego, że się żyje.
Być może nie usłyszymy własnej mowy pogrzebowej, ale to nie ma znaczenia. Sami ją piszemy. Każdego dnia.
(Cytaty pochodzą z książki „Spełnienie” Arianna Huffington, założycielki jednej z najbardziej wpływowych firm w branży medialnej i informacyjnej „Huffington Post Media Group”. W 2007 roku zemdlała z wyczerpania i braku snu. Tamten dzień stał się dla niej inspiracją, by na nowo zredefiniować pojęcie, które towarzyszyło jej każdego dnia - „sukces”).