Narzekamy, że istota Bożego Narodzenia z roku na rok umyka coraz bardziej. Przygniata ją ta straszna, okrutna i wszechobecna komercja. Do tego wszystkiego mamy do czynienia z nią – ohydną laickością, która przejawia się choćby w tym, że niektórzy mają wątpliwą odwagę mówić: Idą święta. Nasze wrażliwe sumienia krzyczą wtedy: Jakie święta? Święta choinki? Zielonego drzewka? Gwiazdora? Imieniny człowieka z dużym brzuchem i brodą, tego w czerwonych rajtuzach?
W tym samym duchu oburzamy się na kartki świąteczne, o ile ktoś je jeszcze wysyła. Że takie nienabożne, że nie ma na nich sianka, żłóbka, małej Dzieciny.
Pod względem pobożności lustrujemy ozdoby świąteczne. Prześwietlamy pamiątkowe pudła po rodzicach, by wyeliminować wszystko, co odznacza się stylem amerykańskim, rosyjskim, a niestety – bywa, że i skandynawskim.
Od listopada narzekamy, że sklepy mamią nas wizją prezentów, a w głównych wydaniach wiadomości podają, ile w tym roku statystyczny Polak wyda na całość: karpia, pierogi i kapcie dla teściowej. Myślimy wtedy: ja? Nigdy! Widzimy, że świat skupia się na tym, by mieć, a nie być, by kupić sianko, a nie, by po Bożemu stanąć przy żłobie.
W swoich utyskiwaniach idziemy dalej i naprawdę niektóre sądy-osądy, choć trudno w to uwierzyć, wygłaszają kobiety. I tak: kiedyś to wszystko trzeba było samemu ugotować: i pierogi, i uszka, i barszcz, i zupę grzybową! Kto to widział ciasto na święta kupować? Mak się mełło, a dziś z w puszce przynosi?!
Do lasu się też szło, choinkę wycinało... Ale dziś wycinanie drzew to w ogóle drażliwy temat.
W każdym razie wieniec się robiło z przydomowych gałęzi, też samemu! Nic nie słychać na ten temat, by ktoś sobie sam wosk wypalał do świec w tym wieńcu, ale kto wie...
Tyle na dobry początek. Pewnie każdy z nas ma całą listę spraw okołobożonarodzeniowych, na które kręci nosem. W tych przestrzeniach są nasze ciotki i babcie, które każdego roku zadają te same pytania i wygłaszają te same mądrości, stryjowie, którzy milczą lub znacząco kiwają głowy.
Za kilka dni Adwent. Może zanim w niego wbiegniemy, zanim zrzuci nas z kanapy, przemieni nasze życie, wywróci wszystko do góry nogami, przypomnijmy sobie to, na co narzekamy każdego roku, i spróbujmy czas jęczenia i osądzania zmienić na czas radosnego oczekiwania.
Zacznijmy od prostej rzeczy. Jeśli jest na przykład poniedziałek, pada i nie jest to biel śniegu, a brud deszczu, dalej: nasze dzieci nie dają za wygraną, jęczą, że tablet, że tylko chwilę, posuwają się nawet do stwierdzeń przesprytnych i twierdzą, że będą się dzielić, i my wtedy już wiemy, że nic z tego, to... zaprośmy ich do wspólnego robienia pierniczków. I co z tego, że jest listopad? Pierniczki do świąt albo będą najbardziej miękkie na świecie, albo zwyczajnie zjedzone.
Rada kolejna. Jeśli podoba nam się kartka bez żłóbka, kupmy! Śmiało. To, że w ogóle ją wyślemy, już zbuduje komuś tak klimat, że ho, ho! Kto dziś wysyła kartki? Więc każdy, bez wątpienia każdy, będzie zachwycony. Może ważniejsze od tego żłóbka, sianka i gwiazdy Betlejemskiej będzie to, co w tych życzeniach prześlemy - ta cała masa dobrych i ważnych słów?!
Zakupy. Trudny temat. Nie sposób się nie denerwować na masę tandety owiniętej w tysiące kilogramów plastiku. Atakuje nas z każdej witryny. Nie sposób przejść przez ulicę i nie zostać obrzuconym tym marketingowym błotem. Skuteczną bronią wydaje się w tym miejscu dobry plan. Kawałek kartki papieru, długopis lub aplikacja w telefonie. Musimy mieć plan. Na początku listopada najpóźniej. Robimy listę, zwyczajną, możemy ją nazwać całkiem roboczo „co i komu”. Bezwarunkowo trzymamy się tej listy do końca. Nie ufamy gazetkom, promocjom, czarnym piątkom i białym poniedziałkom.
(Na marginesie. Była sobie kiedyś dziewczyna. Dawno temu. Robiła prezenty dla bliskich przez cały rok. Wyjeżdżała na wakacje, bach! prezent dla taty znad morza, przechodziła koło małej galeryjki, bach! piękna, mała graficzka dla cioci Zdzisi. Ta dziewczyna wzbudzała podziw wśród bliskich i dalszych znajomych. Boże Narodzenie nie było dla niej straszne).
Lepienie pierogów. Wiadomo, oczywistym i niepodważalnym jest fakt, że nikt nie robi takich jak nasza mama. Ale załóżmy, że nasza mama już ogląda nas z góry, babcia podobnie, a my w Wigilię w pracy do 17.00. Oczywiście, że pamiętamy, że nasza mama i nasza babcia miały tak samo albo i jeszcze gorzej, ale nie poddawały się – lepiły. Ogłaszamy dziś wszem i wobec: my nie musimy. I z tego spowiadać się nie trzeba (prawdopodobnie).
Idą święta… Bożego Narodzenia.
Oczywiście, że karuzela na jarmarku bożonarodzeniowym nie ma z nimi nic wspólnego, podobnie jak renifer na wrocławskim rynku, który oznajmia swoim reniferowym głosem: Rozejrzyj się. Uśmiechnij! Ale...
Nie dajmy sobie zatruć serca na samym starcie narzekaniem. Rozejrzyjmy się, uśmiechnijmy. Głośmy tak jak nas wychowano, tak jak chcemy wychować nasze dzieci: Jezus się urodził. Całkiem dobra jest ta opowieść. Przyznajmy. Bo i był żłób, i zimno, i ucieczka w tle, i wielka radość. Ta historia broni się sama. Ważne, byśmy chcieli ją opowiedzieć. Czas start.