Żeby odpowiedzieć na tak postawione pytanie, trzeba dokonać niemożliwego i cofnąć się w czasie do XIX wieku, a w zasadzie jeszcze trochę wcześniej. Chodzi mi tutaj o oświeceniowy pomysł na edukację, w której mamy przede wszystkim wzmacniać rozum, ćwiczyć pamięć i dzięki temu dawać odpór ciemnocie i zabobonowi. Siła oddziaływania takiej refleksji nad edukacją była tak silna, że zdominowała dyskurs edukacyjny na następne dwa wieki. Dopiero druga połowa XX wieku przyniesie pewien oddech i propozycję innej, niż opartej na jednostronnym przekazie szkoły pruskiej, edukacji.

Nie są to jednak głosy mocne, a tak naprawdę dopiero zaczynają się przebijać. Starożytne przysłowie mówi, że kropla drąży skałę. I rzeczywiście dzisiejsza edukacja, szczególnie ta polska, taką skałę przypomina. Co nie znaczy, że i u nas nie ma kapiących kropel, które spływają do słabych punktów oświatowego monolitu, rozsadzając go od środka. Tymi kroplami są świadomi nauczyciele i ich działania w środowiskach lokalnych.

Jednakże zanim przejdę do kreślenia roli nauczyciela we współczesnej edukacji, chciałbym jeszcze na chwilę zatrzymać się przy samym procesie kształcenia, który w Polsce przeżył ostatnio wielką reformę, która de facto jest przywróceniem stanu poprzedniego, z unowocześnieniem podstawy programowej. Można oczywiście prowadzić dyskusje, czy to dobrze, czy źle, że ta reforma została wprowadzona, ale fakt pozostaje faktem. Zatrzymajmy się chwilę przy obecnym systemie, który rozdziela proces edukacji na trzy fazy.

Pierwsza faza to nauczanie początkowe. Jest to etap, który przeżył chyba największą metamorfozę. Etap, który najmniej już przypomina dawną szkołę. Nawet ustawienie sali lekcyjnej w ogromnej liczbie szkół nie przypomina sali wykładowej. Są to miejsca różnorodne, bardzo elastyczne, jeśli chodzi o sposoby organizacji przestrzeni. Różnica tkwi przede wszystkim jednak w przygotowaniu nauczycieli. Odejście od klasycznego oceniania na rzecz oceniania opisowego z coraz częstszym korzystaniem z metod i narzędzi oceniania kształtującego powoduje, że nauczyciele, szczególnie ci młodzi, nie są skażeni na tym pierwszym poziomie tym, co szkodzi edukacji później, czyli przede wszystkim „kultem oceny” i niekończącym się cyklem pomiaru dydaktycznego. Tym samym elastyczne umysły dzieci, które wkraczają w ramy systemu edukacji szkolnej nie są od razu bombardowane doznaniami „pruskiej szkoły”.

W pewnym sensie niewykorzystany wydaje się być potencjał klasy czwartej. Pełni ona dziś rolę propedeutyczną przed podjęciem „poważnej” nauki od klasy piątej, czyli uruchomienia części przedmiotów, które kontynuowane będą do końca szkoły średniej. Podczas wdrażania ostatniej reformy edukacji dyskutowana była możliwość wprowadzenia systemu 4+4+4, który według niektórych badań wpisywałby się bardziej w naturalny proces rozwoju psychofizycznego dzieci. Z drugiej jednak strony, obecnie przyjęty system daje możliwość w miarę płynnego przejścia z nauczania zintegrowanego do typowego systemu przedmiotowego. Zarówno jedna, jak i druga opcja ma swoje plusy i minusy. Za pierwszym rozwiązaniem stoi wydłużenie okresu „bezpiecznej” szkoły do momentu uzyskania określonej dojrzałości przez większość dzieci. Za drugą opcją stoi przeświadczenie o tym, że ten okres adaptacji przypadnie właśnie na ten „skok rozwojowy” i odpowiednio wykorzystany spowoduje lepsze i bardziej wydajne wejście w system przedmiotowy. Tak jak już wcześniej wspomniałem, obie te opcje mają swoje plusy i minusy.

Powrócono do systemu, który w dużej mierze przypomina czas sprzed poprzedniej reformy, a więc system 3+5+4, przy założeniu, że uczeń idzie do liceum. Zasadnicza różnica polega jednak na całkowitej reformie nauczania początkowego, co stanowi dużą zaletę i pewną perspektywę na przemianę kolejnych etapów edukacyjnych.

Kolejne etapy, a więc druga część szkoły podstawowej i szkoła średnia. Skupię się tu jednak na liceum, gdyż nie mam doświadczeń pracy w szkolnictwie zawodowym. Praca w systemie zwanym niefortunnie klasowo-przedmiotowym jest w dużej mierze niefortunna, jeśli chodzi o sposób, w jaki nawiązywane są relacje w szkole. Nie ma tutaj pola na tak zwane dobre pierwsze wrażenie. Jakkolwiek przyjacielskim i otwartym by się nie było, to układ sali wykładowej będzie automatycznie narzucał relacje na osi mistrz – uczeń, dorosły – dziecko, specjalista – amator. I jest to wówczas relacja wymuszona. Oczywiście pomaga to w utrzymaniu dyscypliny w klasie, automatycznie ustawia pozycję szacunku i autorytetu. Taka relacja jest naturalnie oczekiwana w szkole i powinna być czymś pożądanym – w obie strony, ale najlepiej, gdyby działo się to w sposób niewymuszony. Nie zamykałoby to na samym początku kanałów komunikacji, które działają w dość naturalny sposób na etapie nauczania początkowego. Jestem przekonany, że jest to podstawowa bariera w osiąganiu najlepszej wydajności w pracy nauczyciela – brak naturalnych relacji, a jedynie bazowanie na tych wymuszonych przez środowisko zewnętrzne.

Dzisiejsza edukacja jest więc bardzo zróżnicowana, ale pokuszę się o optymistyczne stwierdzenie, że jest na dobrej drodze do przemiany pokoleniowej. Jest na drodze do wyjścia z dziewiętnastowiecznych, skostniałych ram systemu klasowo-przedmiotowego, chociaż w nowoczesnym opakowaniu, na rzecz edukacji opartej na relacji i na odkrywaniu potencjału ukrytego w każdej osobie. Dziś niestety często jest tak, że wrzuca się wszystkich do jednego worka, nie patrząc na ich mocne i słabe strony, nie zwracając baczniejszej uwagi na to, że taka homogenizacja edukacji nigdy nie będzie z pożytkiem równym dla wszystkich. Ci zdolni będą i tak szukać wiedzy poza szkołą ze względu na wysoki poziom motywacji wewnętrznej. Inna kategoria ucznia, chyba najliczniejsza, czyli „zdolny, ale leń” też sobie w szkole poradzi, bo będzie w stanie niejako przez osmozę wchłonąć te treści, które wystarczą do osiągnięcia umiarkowanego sukcesu szkolnego. Tylko później takie osoby nie wspominają szkoły jako okresu poszukiwań intelektualnych czy wzmożonego rozwoju, ale jako inkubator, jako pewną wylęgarnię, którą trzeba było zaliczyć i zapomnieć.

Problemy zaczynają się w momencie, w którym do systemu wchodzi dziecko mniej zdolne, obciążone lub z opinią i orzeczeniem. W dużej części szkół, nawet tych integracyjnych, postrzega się takich uczniów jako problem, którego najchętniej by się pozbyto, gdyby nie zwiększona kwota subwencji. Brzmi to oczywiście strasznie, ale z doświadczenia wiem, że takie sytuacje mają miejsce i nie są to przypadki odosobnione.

W takim miejscu jesteśmy. Powodów do zadowolenia nie ma zbyt wielu, ale jest również wiele programów, pomysłów i praktyk, które otwierają to ledwo uchylone okno nowoczesnej edukacji. Są to chociażby budzące się szkoły, programy tutoringu szkolnego, ale przede wszystkim codzienna praca tysięcy nauczycieli, którzy starają się być liderami zmiany w swoich środowiskach lokalnych, w swoich szkołach. Często wyśmiewani, krytykowani przez tych, którzy uważają, że byle jak, ale byle do przodu. Niedocenieni, niedobrze opłacani, łatający etaty w kilku szkołach. Nauczyciele, którzy weszli do zawodu z pasji uczenia, a nie z przymusu, gdyż nie znaleźli niczego innego.

Taki jest obraz dzisiejszej szkoły, szkoły przepoczwarzającej się. Szkoły, w której nauczyciel, żeby godnie żyć, musi łączyć etaty w kilku placówkach, ale nadal mu się, mniej lub bardziej, chce.