Guilty pleasure to przyjemność wywołująca poczucie wstydu. Stopień natężenia poczucia wstydu bywa różny, stąd też różne, bardziej szczegółowe definicje tego popularnego zjawiska. Używając tego określenia, najczęściej jednak mamy na myśli zwyczajne, codzienne, nieco nadprogramowe przyjemne czynności, które mają nas zrelaksować, stać się odskocznią od codziennego biegu, krótkim odpoczynkiem, podarowaniem sobie odrobiny luksusu. Chwile te nie zabierają zbyt wiele czasu, są akceptowane społecznie i dość powszechnie praktykowane.
Różne są kategorie guilty pleasure.
Najczęściej grzeszne przyjemności dotyczą jedzenia – zazwyczaj są to odstępstwa od diety (tylko jedno ciasteczko do kawy, od jutra wraca dyscyplina, a wieczorem zrobię dodatkowy trening) lub żywieniowego rozsądku bazującego na opozycji zdrowy –niezdrowy. Oczywiście guilty pleasure dotyczy najczęściej wyboru tego drugiego wariantu (przecież fast foody też są dla ludzi, na coś trzeba umrzeć, raz na jakiś czas można). Ale może być wręcz przeciwnie. Kiedy na co dzień jesz w pośpiechu i nie przywiązujesz wagi do jakości i sposobu podania posiłku, wtedy w ramach odrobiny luksusu pewnie wybierzesz się na wykwintną kolację do topowej restauracji, notując w kalendarzu przypominajkę o koniecznej rezerwacji (żeby przypadkiem nie rozczarować się brakiem stolika).
Drugą popularną przyjemnością jest kinematografia. Najczęściej w kategorii guilty pleasure znajdą się ckliwe komedie romantyczne oparte na jednym z modelowych schematów: wiara w przeznaczenie i teorię dwóch połówek jabłka, odkrycie w sobie zdolności do obdarzenia uczuciem kogoś innego niż tylko siebie, metamorfoza kopciuszka w księżniczkę itp. Do tej kategorii zaliczają się też telenowele (do wyboru – brazylijskie, wenezuelskie, argentyńskie), w której miłość od pierwszego wejrzenia dzielnie pokonuje wszelkie przeciwności. Taką telenowelę najlepiej oglądać podczas prasowania (dodanie dodatkowej pożytecznej czynności obniża natężenie guilty).
Grzeszną przyjemnością może też być czytelnictwo. Tu jest dużo możliwości. Popularności nie traci literatura kobieca, gdzie zazwyczaj osamotniona i poturbowana przez życie dzielna niewiasta szczęśliwie odnajduje księcia z bajki (schemat podobny do modeli kinematograficznych), co czytelniczce przynosi emocjonującą satysfakcję. Tutaj trzeba tylko ewentualnie zadbać o ustronne miejsce do czytania lub papierową okładkę na książkę, by krytyczne spojrzenia bliskich nie pozbawiały błogości zatopienia się w lekkiej i samoczytającej się lekturze. Jednostki mniej emocjonalne mogą wybrać kryminał czy thriller prawniczy jako większe wyzwanie dla intelektu.
Guilty pleasure to także bogata oferta zabiegów kosmetycznych, począwszy od kąpieli we własnej wannie (koniecznie z musującymi kulami, zapewniającymi ukojenie lub pobudzenie po ciężkim dniu) po ekskluzywne zabiegi w spa położonym w sercu miasta przy najbardziej prestiżowej ulicy (najlepiej w ramach bonu podarunkowego, co także obniża poczucie winy). Dbaniu o samopoczucie fizyczne i psychiczne może też służyć skromniejsza aktywność – popołudniowa drzemka. Ale ponieważ jest czasem wyrwanym dzieciom, obowiązkom i w dodatku – nazwijmy rzecz dosadnie – jest po prostu spaniem w środku dnia, to także znajdzie się na liście guilty przyjemności.
Wszystkie te przykłady – przedstawione może trochę z przymrużeniem oka – okazują się jednak zwyczajne, pełnoprawne, należne, niegroźne. Bo przecież każdy może się zdrzemnąć po południu, pójść na dobrą kolację, a wieczorem po ciężkim dniu zatopić się w lekturze ulubionego wyciskacza łez.
Dlaczego więc mówimy o poczuciu winy? Pewnie dlatego, że dbając o swoją kondycję fizyczną, a zwłaszcza psychiczną, rodzi się w nas podejrzenie o egoizm, skłonność do hedonizmu i przesadnego dbania o siebie kosztem obowiązków i rodziny (życie pokazuje, że poczucie winy matki i żony jest znacznie większe niż poczucie winy singielki).
Może to też wynikać z upragnionego wizerunku samych siebie, skrupulatnie budowanego zwłaszcza przed innymi, ale i przed samymi sobą. Może to, co robię, nie jest wystarczająco ambitne, wystarczająco dobre. Albo może pozbawione jest rozsądku i koniecznego dla dojrzałego człowieka dystansu do dóbr materialnych i przyjemności.
A więc poczucie winy może stać się wskaźnikiem przekroczenia granicy, której przekraczać nie chcemy, bo za nią już jest marnowanie swojego potencjału, talentów, czasu, energii, co na pewno spotka się z jawną społeczną dezaprobatą (w tym ze strony nas samych). Więc jest to ciągłe oscylowanie między tym, ile można i wypada, co jest normalne, a co patologiczne, co zdrowe, a co niezdrowe, co z kręgu kultury niskiej, a co z wysokiej.
Tutaj dodatkowo istotna jest ilość. Czym innym jest przeczytanie taniego romansu jako przerywnika pomiędzy dziełami Cortazara, Kapuścińskiego i Prousta (lub innymi, które uważamy za rozwijające), a czym innym czytanie wyłącznie wytworów literatury popularnej.
Czym innym jest obejrzenie dla relaksu jednego odcinka nawet telenoweli, a czym innym spędzenie całej niedzieli na dwóch sezonach „Chyłki”. Czym innym drzemka, a czym innym spanie do 14 lub spędzenie całego dnia w piżamie i pod kołdrą.
Kiedy przekroczymy granicę wyznaczaną przez guilty wszystkiego robi się za dużo i ponad miarę. Za dużo jedzenia, za dużo zmarnowanego czasu, za dużo bezruchu.
Może więc owo poczucie winy, które wywołują w nas niektóre przyjemności, należy potraktować jako strażnika, jako zawór bezpieczeństwa. Może warto mu zaufać i nie przekraczać granicy niechęci do siebie, zażenowania, niesmaku i zupełnego braku akceptacji. Zamiast tego można bardziej świadomie to uczucie wykorzystać. Do poznania siebie (nasze małe przyjemności wiele o nas mówią), do akceptacji siebie, do nagradzania siebie za np. dobrze wykonaną pracę (wszyscy lubimy nagrody), do odstresowania się. Możliwości jest wiele.